Szukaj
Close this search box.

W końcu…

Zanim przejdę do tematu tego wpisu, dwa zdania odnośnie petycji. Ja nadal się wstrzymuję z szerszym komentarzem całej sprawy, choć już wiemy, że zarząd zupełnie zignorował proponowane postulaty. Natomiast nadal staram się potwierdzić, czy bez kolizji z prawem mogę zamieścić na blogu pewien dokument. Otóż przy okazji całej petycji, parę osób  mocno się wkurzyło i dotarło do szczegółów pewnej operacji, z których wg mnie jasno wynika, iż na polu ochrony ryb zarząd jest „za, a nawet przeciw”. Dosłownie. Grunt, że kasa się zgadza. No i osoby te podesłały mi do wglądu owe papiery. Chciałbym, by ów dokument mogło zobaczyć możliwie wiele osób i sami ocenili działania okręgu na podstawie konkretu.  No i przy drążeniu tematu dowiedziałem się jeszcze jednej rzeczy, przy której autentycznie,  śmiałem się już grubo, aczkolwiek był to śmiech przez łzy, bo sam Bareja by tego nie wymyślił. Ale o tym przy podsumowaniu akcji związanej z petycją. Proszę jeszcze o cierpliwość, bo sprawa z urzędu ma nawet nadany nr sygnatury dokumentów.

Zostawiam jednak przygnębiające tematy za sobą. Coś w końcu drgnęło. Nie tylko zresztą u mnie. Dla mnie start sezonu był najgorszym odkąd łowię. Pocieszałem się, że wśród szerokiego już kręgu bliższych i dalszych znajomych nie było wiele lepiej. Pomijam osoby, które celowo łowiły te nieszczęsne sandacze, a które je wypuszczały. Nie piętnuję tych osób, aczkolwiek sam mam jakiś opór.

Ponieważ nasze pstrągowe rzeczki opływają w pstrągi jak Sahara w wodę, to z wytęsknieniem oczekiwałem zejścia lodów ze zbiorników. Pech chciał, że na nawet ciut dalsze wypady nie mogłem sobie pozwolić [kontuzja żony], a najbliższa mi, choć pewnie nie najlepsza woda stojąca w naszych okolicach,  odmarza najpóźniej.

W ogóle jakiś przełom nastąpił w ostatni weekend, bo bez cudów ale coś leciutko ruszyło. Zacznę od ciurków z nazwy pstrągowych. Otóż dwóch bardzo doświadczonych wędkarzy wybrało się nad jedną z tych rzeczek. W okresie lutego – początku marca miałem z tej wody kilka krótki relacji sprowadzających się do tego, iż nie było nawet kontaktu wzrokowego, a co dopiero brania. Nie wiem, może było za wcześnie, może osoby, które odwiedziły rzeczkę mniej potrafiły, albo miały mniej szczęścia. W każdym razie wspomniani powyżej dwaj wędkarze  złowili: cztery pstrążki i dwa klonki.

(fot. T.M.)
(fot. T.M.)

Rybki były niewielkie. Zaliczyli jeszcze po kilka brań, z czego ponoć jedna ryba miała szansę na wymiar, ale spadła. Proszę się nie śmiać, że taką miernotę nazywam jakimś przełomem, ale jeszcze raz przypomnę: pięć wyjść na krzeszówkowy no kill nie dało mi choćby jednej rybki, wśród kilkunastu ludzi, którzy odwiedzili w lutym no kill zabierzowski, także bez brania. Prądnik – bez przesady – wielkie nic. Jakieś pojedyncze ryby, dosłownie rodzynki ze Szreniawy z początku lutego. I tylko Dłubnia obdarzała małymi bo małymi ale dość licznymi pstrągami. Tak, że z mojej perspektywy oglądania pustej Krzeszówki, moi informatorzy mieli wynik…

Znacznie lepiej zaczęły się prezentować wody stojące. Michał, który jako jedyny rok temu rozbił bank na pierwszej turze ligi, pewnie łowiąc swoim sposobem zaliczył ostatnio na UL przyjemnego już dla takich zestawów leszcza, wzdręgę 30+ i przepiękną płoć.

(fot. M.M.)

A nie łowił nawet półtorej godziny. Jak na bardzo wczesny jeszcze czas, biorąc pod uwagę normalną zimę, jaka była w tym roku, to jest wynik i to już bez ironii.

Sam raz wyrwałem się nad Wisłę i bardzo się zawiodłem. Mimo świetnej wody i poza wiatrem niezłych warunków nie zaliczyłem brania. Na najbardziej z pewnych moich miejsc. Potem zmieniłem odcinek  na bardziej zaciszny, ale i tu poza niemrawym rajdem małego bolenia, nie widziałem życia.

Ale i mnie dane było w końcu wybranie się na dłuższy rekonesans. Całe pięć godzin! Aura była znośna: potężny ale głównie zachodni wiatr, niejednolite zachmurzenie z inklinacjami do przejaśnienia, siedem stopni, choć odczuwalnie to gorzej. Jedyny minus – niskie ciśnienie, które nie tylko tu, ale z moich obserwacji nie służące okoniom w żadnej wodzie stojącej.

Początek był dość obiecujący – miałem trzy szybkie kontakty, z których tylko jeden był wyczuwalnym braniem. Wyjąłem dwa okonie i trzeci spadł. Nic dużego, aczkolwiek nie były to karzełki, jak z leśnego bajora.

Wydawało mi się, iż jestem na najlepszej drodze do ilościowo fajnego wyniku, aczkolwiek pomyliłem się.  Nie wiem, czy po prostu trafiłem na ostatnich chętnych na przekąskę z późno rannego żeru, czy to kwestia wiatru, który przybrał już rozmiary wichury…W każdym razie przez kolejne dwie godziny nie miałem brania, a w każdym razie nic takiego nie czułem. Zaraz na początku tego martwego czasu spotykam Wojtka. Kolega na razie bez ryby.

Wszelkie kombinacje, zmiany przynęt, zmiany ich koloru, gramatury nic nie dają. Około południa następuje wyraźny przełom. Potem jak sprawdzałem, to okazało się iż ciśnienie leciutko, bo trzy kreski poszło w górę. Ale sporo odmieniło to naszą rzeczywistość.

Wojtek wyjmuje okonia i od razu, takiego, który dałby skromne, ale punkty w naszej lidze.

Ja z kolei bardzo szybko mam kilka brań. Rybki na ogół nieduże, ale bez totalnego obciachu; trafiła się 30-ka.

(fot. A.K.)

Widać, że dzień jest nieszczególny, gdyż albo mam wyraźne ataki, albo w ogóle ich nie czuję, a jednak okazuje się iż na zestawie jest rybka. Kilka razy wyjmuję gumki bez ogonów. Ryby zauważalnie reagują na typowe okoniowe twisterki i kolor raczej nie ma tu znaczenia, nie mniej albo są to rybki bardzo małe, albo łapią za sam ogon, bo prawie żadnego nie udaje się wyjąć.

Jacek, który, jak się okazuje też jest na tej wodzie, może pochwalić się tęczakiem.

(fot. J.Ś.)

Ukoronowaniem wyprawy jest ryba Wojtka. Kolega miał w ogóle bardzo mało kontaktów, chyba ze względu na mniejszy niż mój zasięg rzutu. Ale jak już w końcu trafił, to zdobycz należała już do tych budzących uznanie.

(fot. W.F.)

Po około godzinie wszystko się urwało.

Ja w sumie miałem 14 pewnych kontaktów, wyjąłem dziesięć okoni. Łowiliśmy z Wojtkiem bardzo podobnie: przeróżne gumowe wynalazki na gramaturze około 1g, choć w porywach nawet 3g [mnie ta waga przynęty dała słownie jedno branie]. Reklamując ale zgodnie z prawdą: wszystkie troszkę większe ryby złowiliśmy na przynęty Fishchaser: Pintail 5,5cm [tylko ciemne kolory], oraz najnowszy Twistmaster, który sprawia wrażenie ruszenia ryby nawet w naszej lodówce. Serio – wabik niesamowicie delikatny, choć nie aż tak mały, o wyraźnej, a zarazem aksamitnej pracy. Ma specyficzną, taką rozwodnioną kolorystykę i to też chyba atut. Warto rozważyć, by mieć go w swoim pudełku. Ja mam pierwsze prototypy od końcówki zeszłego roku i już mogę potwierdzić, iż jest to dobry produkt.

Łowiliśmy bardzo lekkimi kijkami do 6g i plecionkami 0,04mm [Wojtek] i 0,02mm [moja].

Trzeba też powiedzieć, że na zaczepach ożeniliśmy chyba z 20 przynęt. Do tego stopnia, że Wojtek przerwał łowienie i poszedł po zapas gum Pintail do auta.

Sam widziałem czterech innych spinningistów – póki byli w polu widzenia, nie wyjęli ryby, choć dwóch z nich ewidentnie rzucało chyba za tęczakiem. Wirówka „dwójka” i dość szybkie sciąganie wabika pod powierzchnią.

Kolega powtórzył wypad dzień później na krótko przed zmierzchem. Brań miał bardzo mało, odezwały się niewielkie szczupaki, nie mniej zaliczył tęczaka.

(fot. W.F.)

Ja się zastanawiam ile ich faktycznie przeżywa pierwszy „atak” wędkujących, gdyż powyższa, jaki i wczorajsza ryba Jacka nie były wpuszczone dwa dni temu, tylko są to zeszłoroczne wpuszczaki. Trudniej je już oszukać. Sam nie umiem ocenić, czy jest sens nastawiać się na nie celowo.

Wojtek wyłuskał też jedynego , ale bliskiego już 30-ki okonia.

(fot. W.F.)

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *