Szukaj
Close this search box.

Zęby małe, zęby większe

Co nie ma zębów, prawie poszło w odstawkę. U kolegów i nawet u mnie. Zęby małe, zęby duże – nie ma znaczenia. Liczą się drapieżniki. Coś tam da się wydusić z wody. Nawet w lichy dzień. No, szczęście też nie zaszkodzi…

Miałem taki moment, że zjechałem ten cały Cholerzyn do gruntu, ale na drugi dzień zrobiłem ledwo dwu i pół godzinny wypad na małą rzeczkę. Fakt – warunki były niezłe bo zamiast typowego tu poziomu do kolan, było po udo. Nie mniej łowiłem tylko niespełna trzy godziny. Złowiłem po sześć okoni i sześć klonków. Trzy ryby dałyby punkty w naszej lidze. Jak na kubaturę tych 300m na których byłem [szerokość tego kanałowego odcinka jak od linijki to max 5m], nie ma porównania z tysiącami metrów sześciennych Cholerzyna. A jednak tu coś ciut odrośniętego brało. Tak, że wyrzutów sumienia nie mam. Cholerzyn jest do bani.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

A, i łowiłem w kulawej porze bo około 14.00 zacząłem. Tu liczy się tylko ranek. Wczesny. Ryby nie najgorzej reagowały na gumę Lunker City na 0,3g rzucaną jak najdalej w dół leniwego nurtu, pod przeciwny brzeg. Przynęta miała spływać, szurając po równym jak stół dnie. Brań niewiele, ale bardzo pewne. Tylko dwóch nie wykorzystałem.

Dla niedowiarków – co woda z Wisły robi z metalem – poniższy przykład. Znalazłem fajny wobler Salmo. Uważam, że przebywał w wodzie max z 4 – 5 dni. Nie miał nawet tej patyny osadu, jaka szybko pokrywa różne przedmioty. Brzusznej kotwiczki nie było, zaś z tylnej został kikut drutu…

(fot. A.K.)

Ucieszyłem się, bo niewiele się działo tego dnia. Nie mniej wobek był pechowy i dla mnie. Urwałem go cztery dni potem. Wprawdzie za tępo jak na mój gust pracował, ale szkoda mi go. Lubię takie znalezione wabiki.

Owego dnia zaliczyłem tylko jedno branie. Zostawię sobie to na kiedy indziej, bo o tych 7-10 sekundach, które miały miejsce po uderzeniu jak jakimś młotem, bez koloryzowania napisałbym osobny tekst.  Tak, że niby nic, ale taki jeden kontakt zmienia perspektywę wypadu nawet jeśli bez ryby.

Zmieniając temat. Koledzy, którzy potrafią władać kijem muchowym, od czasu do czasu poświęcają się lipieniom. Nie znam się na tym, więc tylko pokażę fotki. Czasu raczej nie marnują.

Rafał ma jakąś tam swoją rzeczkę. Czy w samych Sudetach to nie wiem. Okazów chyba nie ma, ale tych kolorowych ryb sporo i co najważniejsze – są to dzikusy, bo tarło ma tam regularnie miejsce. Kolega zresztą zauważył, że w jego stronach jest to gatunek taki zwyczajny i dość często spotykany powszechnie.

(fot. R.S.)

Świetne, lipieniowe łowy [jak na polskie realia] zaliczyli Tomek z Jackiem. Ryby brały podobno dość powściągliwie, nie mniej nie były to pojedyncze hole, a i okazy się trafiły, przy czym z tego, co widzę, to obaj koledzy mają w tej metodzie spore umiejętności.

(fot. J.Ś.)
(fot. J.Ś.)
(fot. J.Ś.)
(fot. J.Ś.)

Także na swoim około odrzańskim terenie Rafał poznaje coraz to nowe obszary. Jak zwykle jedne fragmenty darzą, inne niekoniecznie. Z tego, co uczestnik naszej ligi pisze, to wyciągam wniosek, iż chyba jest tam jednak znacznie mniejsza presja niż u nas. W każdym razie nawet w łowiskach powszechnie tam znanych, kolega wyciąga fajne ryby.

(fot. R.S.)

Świetnego już szczupaka zaliczył Piotr [80-ka] na Wiśle. Miał być sandacz, jak mówił, co i po zdjęciu widać [albo noc, albo bardzo wczesny świt]. Faktycznie chyba warto nawet w nocy łowić z przyponem odpornym na szczupacze zęby.

(fot. P.D.)

Sandaczowe zęby zaliczył Krzysiek. Ryba zdecydowanie już na punkty. Towarzystwo się rozszalało sandaczowo. Jak rozmawiam z ludźmi to wszyscy jeżdżą na sandacze:) Ja zresztą także.

(fot. K.N.)

Też się pochwalę, ale dziś nie sandaczem. Dzień po tym atomowym braniu i nie wykorzystanej szansie, byłem ponownie nad wodą. Niestety, ku mojemu zaskoczeniu woda była z pół metra wyższa niż dzień wcześniej, gdy wyraźnie już spadała. Na moim „złotym” odcinku nawet przy brzegu uciąg był paskudny. Spasowałem po 90 minutach. Wszystkie znaki na niebie wskazywały od rana, iż będzie to cieniutki dzień. Kolega na belly zaliczył kilka niemrawych ataków. Zazwyczaj ma ich około piętnastu – ma do dyspozycji znakomite łowisko szczupakowe. Jedyny zębacz 60+ dosłownie uwiesił mu się na jednym haku kotwiczki. Gdzie nie dzwoniłem, była lipa. W porównaniu z poprzednim dniem było zimno z cyrkulacją płn. – wsch. Jeszcze do około południa było bardzo mglisto i bezwietrznie z ułudną tendencją do rozpogodzenia. A potem jednolite blado-szare zachmurzenie z silnym wiatrem ze wszelkimi odcieniami kierunku wschodniego.

By dać sobie jakieś szanse tuż przed nastaniem wiatru byłem nad zbiornikiem ze stojącą wodą. Spotkaliśmy się przypadkiem we trzech, bo był jeszcze Wojtek i Brandy. Wytrwaliśmy do 15.00. W sumie nie byłoby o czym pisać. Ilościowo, jeśli chodzi o brania, najlepiej wypadł Brandy: miał ich…trzy 🙂 Jak na okonie to raczej dramat, tak skromna, by nie powiedzieć skandalicznie mała ilość brań. Wyjął typowego dla naszych stron okonia, natomiast twierdził, że spadła mu zdecydowanie większa ryba w holu [tuż przed tym, jak się spotkaliśmy]. Wojtek i ja mieliśmy jeszcze gorzej: po dwa pewne kontakty. Nie liczę pięciu wzdręg kolegi, bo to były rybki do akwarium. Takie maluchy.

Brandy pokazał mi gdzie mniej więcej spadła mu ta większa ryba. No i jedno z tych dwóch moich brań dało fajną zdobycz. Czy to ten kolegi, czy jakiś inny  – tego oczywiście nigdy się nie dowiemy.  4cm jaskółeczkę [zielona z białym brzuchem], na 0,8g coś zdecydowanie zassało po leniwym poderwaniu z dna. Hol trwał około minuty z tych 5m głębokości. Branie z 15m od brzegu. Ryba po drodze niechcący jak to okonie weszła w jakieś zaczepy [nie rośliny]. Udało się ją jednak jakoś z tego wyswobodzić. Chyba samiec, bo raczej chudy, choć na kijku do 6g walczył zawzięcie. Samica na bank byłaby kilówką o tej porze roku [rybie brakło 15mm do 40-ki]. W sumie uratował mi dzień.

(fot. A.K.)

No i na koniec tego podłego w sumie dnia Krzysiek i Tommy, zaliczyli późny wieczór i kawałek nocki nad Wisłą. Potwierdzając, że dzień był raczej zdecydowanie z tych kiepskich. Doczekali się po jednym na głowę małym sandaczyku. Późno, gdy już się zbierali, ruszył się kleń. Tommy zaliczył kilka strzałów, jakieś tam ryby spadły ze sztywnego zestawu, coś wyjął, ale dali spokój.

(fot. T.M.)

Wśród wielu, naprawdę wielu wędkarzy jakich znam słabo, dobrze i znakomicie, nikt nic nie miał. Ani wielu brań, ani nic większego. Oczywiście zawsze ktoś tam powie, że co tam gadamy, bo coś fajnego wyjął. Faktycznie, łowiący z 1,5km powyżej mnie, jeszcze nad Wisłą – znajomy kolegi mógł się pochwalić „kwadratowym” wręcz szczupakiem 90cm. Widziałem fotkę. Ryba raczej zwiała z jakiegoś stawu, albo spłynęła z rozlewiska powyżej progu z dużą wodą, bo był nieprawdopodobnie gruby i krępy. Choć pewnie i takie w rzekach też się trafią. Sam też nie marudziłem bo takich okoni jak wyżej nie łowię codziennie. Nie mniej koniec tygodnia był drętwy.

P.S. W następnym wpisie samochwalczo dowartościuję się na maxa, bo znów pobiłem mój świeżutki sandaczowy rekord. I to mocno. W bajkowych okolicznościach przyrody, wyjąłem takiego 90+.

3 odpowiedzi

  1. Milo sie czyta o sukcesach tych małych i tych większych. Grunt ze wciąż się rozwijamy i nie siedzimy pod tamą czekając na cud 🙂

    1. Fabrycznie miała 2,10m. Po korekcie ma 2m. Jest teraz trochę szybsza i mocniejsza w górnej części [daje szansę zaciąć większe sztuki], a nic nie straciła z pięknego pełnego ugięcia i czułości.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *