Szukaj
Close this search box.

Jak w dżungli

Jak sobie postanowiłem, powoli przepraszam się z Wisłą, a tak naprawdę poznaję tę podkrakowską. Choć czasem się zastanawiam, czy to już nie tarnowska. Pewnie bym nie bił tyle kilometrów jakby nie wyniki.  Naprawdę fajne. Cieszy mnie, że mam dużo brań, coraz więcej ryb wyjmuję. Najbardziej motywuje fakt, iż wiele dużych ryb zwyczajnie widzę. Czy to oznacza, iż Wisła jest rybna? Nie, nie jest.  W normalnym państwie, gdzie zupełnie inaczej traktuje się ryby, wody, czy wędkarstwo w ogóle, w takiej rzece w każdym miejscu przy ciepłej porze roku, na byle co łowiło by się klenie 30 – 40cm, czy małe bolenie. Dopiero za dużym trzeba by się trochę nachodzić.  Nad Wisłą jest inaczej: ryby są skupione w miejscówkach, ewentualnie niedługich odcinkach. Trzeba je znaleźć i co jest oczywistością – te z łatwym dojazdem są tak zmasakrowane przez mięsiarzy, że na ogół łowi się ostatnie pojedyncze sztuki. Albo jak coś nowego przypłynie.

Ostatnia duża woda pokazuje, że z jaziem ilościowo nie jest tak źle, aczkolwiek to nie ten kaliber ryb, jakie udaje mi się złowić na innych, znacznie wyższych odcinkach rzeki. Rzeczywiście nieźle jest z boleniem – chwaląc się  – miałem jeden tylko celowy wypad na te ryby, bez rapy. Frustrują mnie za to klenie. Powodów jest kilka:

– ten gatunek tutaj, dużo poniżej Krakowa to dla mnie jakaś zagadka; nie zajmują typowych stanowisk

– mają taką wybiórczość odnośnie przynęt, że można się popłakać – normalnie tutejsze klenie nie czytają gazet wędkarskich, przynajmniej te średnie i duże [dopuściłbym, iż nie umiem ich złowić, ale te ryby widać, jak są]

– finalnie znajduję je, ale to chyba jednak reguła, bo koledzy także  – w tak badziewiastych miejscówkach, że normalnie minąłbym je szybko w drodze do czegoś bardziej ciekawego na oko

– biorą na przynęty od których klenie, jakie w ostatnich latach przyzwyczaiłem się łowić normalnie spierniczają

Frustruje mnie to wszystko, bo jakby wywraca do góry nogami to, co niby wiem i umiem, ale nie mam wyjścia, jak tylko to zaakceptować.  Fakt, że wypracowałem sobie trzy miejscówki boleniowo – kleniowe, z których w zależności od warunków wodnych i pory roku, nie ma szans zejść o kiju. Trzeba tylko wybrać właściwą. Cóż – setki przejechanych kilometrów, kilometry pieszo nad wodą swoje zrobiły 🙂

Napiszę ciut o sprzęcie jakim łowię. Z racji tego, iż dojście nad miejscówki mam na ogół, na nogach i niekoniecznie jest to 200m, na dodatek często warunki terenowe i roślinność robi co może bym padł zanim dojdę, poprzestaję na jednym kiju. To taki bardzo kiepski kompromis, ale raz wziąłem dwie wędki i myślałem że oszaleję.

Łowię bardzo szybkim kijem długości 2,45m o wyrzucie do 20g, ale o parabolicznym ugięciu. Mam kołowrotek wielkości standardowego 2000 i do niego dwie szpulki żyłki: 0,14mm na klenie i 0,20mm na bolenie. Czasem czegoś mi brak, ale zabieram też tylko jedno pudełko przynęt. W temacie kleni wybiłem sobie z głowy gumy. W moim przypadku na każdej z tych „złotych” miejscówek gatunek ten póki co totalnie je ignoruje. Podobnie jak przytłaczającą większość woblerów poza owadopodobnymi, przy czym im wierniejsza podobizna, tym lepiej. I coś co mnie trochę odrzucało: te wabiki nie mogą być …małe. Mam też jakąś niewielką [rozmiar 00], ale ciężką wirówkę, by daleko poleciała. A, no i muszę chyba kupić kolejny, większy podbierak.

Osobnym tematem jest kwestia prowadzenia i – uwaga – zarzucania. Okazuje się iż dla tutejszych kleni najważniejsze jest, jak ta przynęta upada na wodę. Ale to temat na osobny tekst, który będę chciał napisać dla WŚ.

Napisałem, że z jaziem nie jest źle. Udowodnił mi Paweł, z którym byłem ostatnio przy dużej wodzie.  Sporo niżej Krakowa są odcinki, gdzie Wisła ma szansę  tu i ówdzie rozlać się choć trochę przy niewielkim nawet przyborze.

Leźliśmy kilkaset metrów w roju bąków, smrodzie gnijących roślin i burej wodzie do kolan zawsze, a często po pas. Wszystko przy 30 stopniach. Kilkaset metrów. W końcu gdzieś tam widać było rzekę.

(fot. A.K.)

Pod drodze w tych podlanych wiślanym budyniem zielskach, co i raz płoszyliśmy średniej wielkości ryby. Wpływały daleko w brzeg, tym dalej, im wyższa była woda. Zajmowały stanowiska na skraju krzaków przy głównej tafli, lub wręcz  małe oczka między roślinami.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Technicznie łowienie dla trochę umiejących, a przede wszystkim bardzo cierpliwych. Fotek jazi nie będzie, gdyż sam nie złowiłem ani jednego. Nie miałem przynęt. Paweł dorzucił w swoje pudełko kilka „lipków”, bo jak słusznie mówi ”cukierka zawsze trzeba mieć”. W bardzo krótkim czasie miał z cztery sztuki na kiju. Ponieważ dzieliła nas spora przestrzeń, nie lazłem do kolegi robić im zdjęcia, żeby nie płoszyć kolejnych. Uczciwie też mówiąc, szlag mnie trafił, że nie wziąłem choć jednego wobka ze sobą. Ryby kolegi nie były duże, ale brały chętnie: zaczął od takiego około 30cm, a skończył na rybie pod 40cm. Ostatnim był już jaziol z pierwszej ligi – miał lekko pod 50cm, ale po długim holu i mimo poświecenia kumpla [wlazł po pachy w dziurę w której jaź się schował] – ryba się spięła. Zaliczył kilka spektakularnych brań, kilka spadło w holu. Jaziom dość szybko daliśmy spokój, tym bardziej, że im bliżej zmierzchu, tym bardziej stawały się jakby lękliwe.

Zresztą to, że ryby brały w takich zalanych zielskach lub tuż na ich kraju dobrze widać tutaj, gdzie woda po kolana była wszędzie.

(fot. A.K.)

Nawiasem mówiąc, już drugi raz ryby tak chlapnęły błotem po obiektywie, że nie wiem, czy nie będę musiał zamienić swój wysłużony aparacik na jakiś nowy.

W przypadku boleni do łask wracają w moich rękach stare przynęty, od których zaczynałem na poważnie przygodę z tym gatunkiem.  Ryby znakomicie reagują na gumy knight [szkoda, że już nie ma dostępnych modeli  4cm i dużych 10cm]. Mam je na główkach 8 i 5g z przyciętymi wypustkami  do szybkiego prowadzenia w ostrym nurcie lub pod prąd, oraz takie same ale w formie fabrycznej, gdy zwijam żyłkę z nurtem, ewentualnie w dół rzeki lekko w skos. Na zupełne wolniaki i płycizny mam główki 2 i 3g.

(fot. A.K.)

Stosuję tylko białe knight`y z doklejonymi oczami Fishchaser. Wszystkie inne kombinacje barwne tej przynęty to wg mnie pic na wodę odnośnie bolenia.

Drugim wabikiem znakomicie się sprawdzającym są woblery Gusman, szczególnie te małe. Bardzo subtelna praca i świetnie oddają żywą rybkę, bez konieczności skalpowania uklejek i łupienia ich ze skóry. Mają jeszcze ten atut, że relatywnie wolno opadają postawione w nawet stojącej wodzie, migoczą przy tym rewelacyjnie. Amplituda odchyleń i drgań jest przy tym maleńka.

(fot. A.K.)

Problemem są kotwice – nie zawsze Owner jest dostępny. Poniżej wobler był uzbrojony w produkt Gamakatsu i jak widzicie w porównaniu z palcem – nie są kotwiczki mikro. Nie wiem jak, ale już któryś raz boleń i to wcale nie byk, jedną …zerwał, a drugą rozgiął! Odpiął się już w podbieraku.

(fot. A.K.)

Wszystkie swoje rapy złowiłem jak na razie w zastoiskach. Tak też chyba teraz polują: nie są to spektakularne gonitwy po kilka metrów za rybkami na otwartej toni, tylko punktowe „łup”, gdzieś przy brzegu.

(fot. A.K.)

Nie oznacza to wyłącznie stawiania woblera w miejscu, albo jakiegoś ślimaczego zwijania żyłki. Po prostu trzeba jednak sporo szczęścia i zsynchronizować dość energiczne pojawienie się przynęty w polu dziania ryby, w momencie, gdy szykuje się do ataku. Brania są z tych wyrywających kij z ręki.

(fot. A.K.)

Ten  bardzo rozciągliwy zestaw [szybki, ale bardzo miękki kij plus żyłka] powodują, iż hole są miękkie, ale długie nawet przy rybach typowych [60m]. Jak się trafi coś więcej i człowiek się zagapi, jak ja, myśląc, że mam małego suma, a ryba skorzysta i da susa w główny nurt, to hol nie może się zakończyć.

(fot. A.K.)

Ponieważ nie jest tak, iż karpiowate drapieżniki biorą na zawołanie, świetną alternatywą były duże leszcze. Gatunek ten zawsze uważałem za bolenia, który ewolucyjnie obrał drogę pacyfisty, nie miej mającego nawroty drapieżnych przyzwyczajeń. Normalnie leszcz nie jest żadnym szczególnie ekscytującym wyzwanie dla spinningisty, ale te wiślane  są po prostu duże.

(fot. A.K.)

Ryby atakowały powtarzalnie „kiełbika” Fishchaser na 1g. Ten super miękki ripperek, przy byle drgnięciu szczytówką, kiwa się i drga płetwą ogonową. Wabik musiał być podany stylem rybki – kaleki, niemrawo skacząc w toni, lub podobnież szorując dno na głębszej, spojonej wodzie, na granicy zalanych roślin.

(fot. A.K.)

Jedyny minus , to hol – taki lechu podcięty na zestawie na klenie, to 10 minut holu. Zapięty prawidłowo w holu ma trzy etapy: zacięcie, pierwsze podciągniecie i ryba na powierzchni, drugie podciągnięcie i siatka… One prawie nie walczą. 10 sekund i po sprawie.

Przy całym łowieniu zdarzały mi się oprócz podcinek leszczy, bo i takie chcąc nie chcąc miały miejsce – zdarzały podcinki łodzi podwodnych. Poniżej przykład dwóch łusek. Mniejsza, a w cale niemała to po około 50cm leszczu. Kilka minut później na kiju miałem właściciela tej drugiej [średnica blisko 3cm].

(fot. A.K.)

Emocji nie brakuje.

Najsłabiej idzie mi z kleniem, biorąc pod uwagę ilość tych ryb, bo są najpewniej najliczniejszym obok leszczy gatunkiem ryb większych. Dopiero na ostatnich dwóch – trzech wypadach ostatecznie przekonałem się do wabików – buldożerów, udających nie topiącego się owada, a kapiącego się wróbla. Musiałem też odpuścić żyłkę 0,12mm i  wędkę do 6g, bo po kilku strzałach ryb półmetrowych normalnie wątpiłem w to, co widziałem i słyszałem, w połączeniu z ciszą na szczytówce.

Mam w końcu naprawdę kozacką miejscówkę, z której dużo można wycisnąć, bez zwiedzania kilometrów brzegu. Standardem jest ryba 40+ i będąc tam kilka razy, zawsze miałem kontakt z rybą około 50cm. Widuję tam okazy, które brałem początkowo za małe i średnie bolenie. Normalnie bym się powstrzymał z taką opinią, gdyby nie fakt, iż ostatnio wyjąłem sztukę blisko 60cm, a miałem jeszcze ze cztery brania podobnych. Musze nad nimi popracować, bo poziom ich spostrzegawczości mnie zadziwił –napisze o tym w kolejnym wpisie.

Różnie jest ze skutecznością zacięć. Kiedyś byłem i na 200m miałem 22 pewne ataki ryb co najmniej 35cm w tym 3-4 w okolicach 50cm. Wyjąłem ledwie 5 szt. i to tych najmniejszych. W ogóle, jak na razie mam bardzo niską skuteczność zacięć, choć w porównaniu z majem i czerwcem, to i tak jest lepiej [z 12% na 25%]. Kolega kiedyś wykazał się bardzo dużą skutecznością i to łowiąc plecionką: w 3,5h wyjął 10 szt. do 46cm. Wynik nie do pogardzenia. W każdym razie zawsze coś się tu dzieje.

(fot. A.K.)

Na koniec pochwalę się, bo Julka złowiła swoje pierwsze ryby. Zaczęła od pstrąga. Ma jeszcze duże kłopoty z synchronizacją rzutu, więc na ogół ja zarzucam, ale sama prowadzi wabik, holuje.

(fot. A.K.)

No, ja odhaczam, ale to dla dobra ryby i dziecka, co chyba zrozumiałe. Okropnie ciężko było jej rozstać się z pierwszym pstrążkiem. Ale młoda ma dopiero 4,5 roku…

(fot. A.K.)

5 odpowiedzi

    1. To zależy. Nie mogą być to haki okoniowe, nawet jeśli są duże na większych gramaturach [5-8g]. Druga kwestia to linka. Przy żyłce, która amortyzuje pobicie i późniejsze zrywy ryb oraz nacisk ich szczęk, daje radę większość główek różnych firm. Przy plecionce – polecam Gamakatsu, Kamatsu – tych używałem. Ja sprawdzam w palcach – jeśli czuję, że byłbym w stanie z większym wysiłkiem rozgiąć hak – jest lipa i daję sobie spokój. Generalnie nie polecam konwencjonalnej wielkości haków kutych [chyba że morskie wzmacniane], bo przy boleniach czesto się kruszą, pękają.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *