Szukaj
Close this search box.

I tura ligi spinningowo-muchowej 2018. Wisła.

Łowiska można podzielić na dwa rodzaje. Jedne to te, gdzie ryb jest dużo i są równomiernie rozłożone na większości obszaru wody. Drugie – i tych niestety u nas jest znacznie więcej, to te, gdzie ryby są skupione na niektórych odcinkach. W trudnych dla zwierząt porach roku, jak teraz właśnie, skupione są na nielicznych miejscach, ale za to w relatywnie dużych ilościach. W łowiskach pierwszych trudność polega na złowieniu ryby. W łowiskach drugiego rodzaju, ewentualną zdobycz trzeba najpierw znaleźć, a dopiero potem złowić, co zazwyczaj okazuje się o niebo prostsze, niż spełnienie warunku pierwszego.

Wprawdzie znalezienie ryb jest nieodłącznym elementem całej zabawy, nie mniej, gdy brać pod uwagę rywalizację, to o tej porze roku znalezienie ryb, ot tak, bez wcześniejszego namiaru jest totalną loterią. Mocno wypaczającym wynik przypadkiem.

Za nami I tura zabawy w ligę spinningowo – muchową. Startuje nas w tym roku 16 osób. W ostatnią niedzielę stawiło się nas dwunastu.

(fot. A.K.)

Jak powiedział Jacek – pełny sukces organizacyjny. Paweł tylko rzucił uszczypliwie – „zobaczymy ilu wytrwa do końca”, ale mam wrażenie, że tym razem zebrała się ekipa twardych zawodników.

Byłem okropnie sceptycznie nastawiony. Dlaczego? Nie, nie o to szło, że wschodnia cyrkulacja, że paskudny i zimny wschodni wiatr i totalna lampa. Pojechałem osobiście sprawdzić jak na Bagrach, które miały być pierwszym łowiskiem w całej lidze [dla mnie wręcz wymarzonym]. Nad zbiornikiem byłem około południa dzień wcześniej. Moją cierpką minę wywołał lód na 100% powierzchni wody. Miał przeciętnie pół centymetra. Dałem więc znać wszystkim, że tak, jak ustaliliśmy na taką sytuację – zastępczo łowimy w Wiśle od stopnia Przewóz do ujścia Szreniawy. Większa część osób przyjęła tę zamianę z ulgą, ja – jak domyślają się pewnie stali Czytelnicy – zgrzytałem zębami. Co wiele razy pisałem, trochę na usprawiedliwienie moich słabych tam wyników – odzwyczaiłem się od Wisły, a tej dużo niżej Krakowa dosłownie się uczę, bo tam nigdy nie zaglądałem. Nie było takiej potrzeby 15 – 20 lat temu 🙁

Zupełnie zwolenników Bagrów „rozwalił” Michał [przepraszam jeśli się pomyliłem, ale połowy z Was nie znam i  muszę się nauczyć kto jest kto], który stwierdził, że późnym popołudniem w sobotę, Bagry były już…wolne od lodu. Opadły mi witki.

Pogadaliśmy chwilę, wstępnie się poznaliśmy i każdy pojechał na swoje miejscówki. Jedni mieli wytypowane, inni chyba na chybił trafił.

Łowiliśmy od 10.00 do 17.00. Stan Wisły nieprawdopodobnie niski, jak na tę porę roku. Co więcej, wprawdzie powolutku  ale dostrzegalnie, woda ewidentnie opadała. Dziesięć osób łowiło na spinning i dwie na muchę, choć muszkarzy jest wśród nas w tym roku pięciu o ile dobrze liczę.

Ciężko komentować wyniki, bo było w nich masę przypadku.

Większość uczestników tej pierwszej, marcowej tury, nie miała pewnego kontaktu z rybami. Nawet wizualnego. Jeśli już, to dominowały podcinki.

Sławek i Tomek doczekali się kilku pewnych brań,  Tomkowi spadła najpewniej punktowana ryba w holu.

Ogromnego pecha miał Maciek – bezdyskusyjny zwycięzca zeszłorocznej ligi , na którego wynik cześć z nas bardzo oczekiwała, ze względu na znajomość wody i bardzo dobre tutaj wyniki w zeszłym roku. Po prostu był to dla nas jakiś punkt odniesienia. Przez kilka godzin nie doczekał brania. Może po prostu oddam mu głos, bo napisał bardziej obszerną relację.

„Nastawienie miałem oczywiście na klenie.  Ostatni raz na Wiśle byłem chyba w grudniu,  stąd teraz nie miałem pojęcia gdzie są klenie  i czy żerują. Tak to jest jak się z lenistwa i braku czasu rezygnuje z treningu. Zresztą myślałem, że Bagry będą a nie Wisła.

Zacząłem na standardowym kleniowisku,  ale 3.5 godziny,  2 kilometry rzeki   – bez wyraźnego brania.  A łowiłem sobie spokojnie, myśląc naiwnie,  że gdzie jak gdzie ale tam  – prędzej czy później jakiś jeden kleń się musi trafić.

Wiosna na Wiśle poniżej Krakowa jest chyba nawet bardziej nieprzewidywalna niż w innych porach roku.  Wystarczy,  że np.  jakiś gatunek ma tarło  i wszystkie klenie i inne drapieżniki z kilometrów rzeki  spływają w jedno miejsce na wyżerkę.   Albo te klenie tam gdzie łowiłem  faktycznie gdzieś popłynęły,  albo kompletnie nie żerowały. Potem przejechałem na typowe główki   i obłowiłem  różnymi przynętami   trzy z nich – bez wyraźnego brania,  wyciągnięty jeden leszcz  (ok. 45cm) ale podcięty.

Na koniec pojechałem  jakiś  kilometr poniżej Przewozu myśląc, że jak to na wiosnę ryba powinna wędrować w górę rzeki.  Kleni też nie znalazłem  lub nie zorientowałem się,  że trzeba im podać rippera z dozbrojką 🙂

Już miałem rezygnować  i jechać do domu, ale w zastoiskach pokazały się raz i drugi  leszcze,  więc jakieś 40 minut  przed końcem pomyślałem,  że może choć leszcza złowię lub inną białą rybę.  Założyłem mikrojiga  i wolniutko po dnie z przystankami go ciągnąłem w zastoiskach.  Po jakichś 10 minutach  branie, jest ryba   – potężny leszcz,   taki 70+.  Chwilę go poholowałem  i się wypiął,  mimo, że nie forsowałem holu.  Potem jeszcze miałem  drugie branie z dna  – przed sekundę czułem rybę  i też spadła – trudno powiedzieć co to było.

Jakby tak od początku parę godzin tak połowić tam  mikrojigiem po kolei w kolejnych zastoiskach,  to ze 2-3 duże leszcze pewnie by były na koncie.

Łowiłem  żyłką 0,18  i dość miękkim kijem. Przynęty  – głównie woblerki  od  2,5  cm  do 5 cm   (Wideł,  A. Lipiński  i trochę Dorado), parę razy dałem też szansę obrotówce i gumkom niedużym.  Na koniec łowiłem  te leszcze mikrojigiem  0,8g  z wyglądu coś jak  mała  mucha red tag”.

Leszcz tych rozmiarów, jakiego miał na kiju, nawet jeden, dałby mu tego dnia drugie miejsce.

Ryby w ręce miały tylko cztery osoby.

O dużym w sumie pechu może mówić też Bartek. Złowił sandacza na 61cm. Wiadomo – jest ochrona i ryba nie jest punktowana. Gdyby nie to, byłby na jednym z czołowych miejsc.

(fot. B.K.)

Zapunktowały tylko trzy osoby. Tu pozwolę sobie szerzej opisać, co i jak, bo byłem jednym z tych wędkarzy.

Jak wspomniałem wyżej, dzień wcześniej że smutkiem stwierdziłem, że na Bagrach jednak nie połowimy. Będąc relatywnie blisko, podjąłem decyzję, że rzucę okiem na kilka miejscówek, gdzie, jak sądziłem będę się męczyć diabelsko, bo przy tym stanie wody i mroźnych nocach nie było we mnie wiary. Ja jako spinningista w ogóle nie wierzę w nurtowe łowienie ryb w dużych rzekach o tej porze roku. Co innego jakieś duże zastoisko, najlepiej o charakterze bagna. A, to co innego. Tak więc podjechałem na kilka odcinków. Tylko na pierwszym wyjąłem kij z auta. Po około godzinie dałem sobie spokój. Na dwóch kolejnych nawet tego nie zrobiłem. Popatrzyłem tylko na wodę.  Będąc lekko sfrustrowanym, przypomniałem sobie o jeszcze jednym miejscu, które dla siebie odkryłem tu rok temu. Zmusiłem się podjechać jeszcze kolejne kilkanaście kilometrów. Jak zwykle pomyliłem drogę, zaliczając zwykłym autem lekki offroad, którego 200m przyprawiło mnie o ciarki, że się zagrzebię i skończy się traktorem i liną. I tak nie dojechałem na miejsce, tylko z 700m zasuwałem po zaoranym polu, a potem po trawskach. W końcu widzę wodę. Pierwsze spostrzeżenie – nie ma lodu. Poziom Wisły jednak tak niski, że zalany teren ma może 60% powierzchni w porównaniu z zeszłym rokiem. Obserwuję wnikliwie taflę kilka minut. Pomimo bardzo silnego wschodniego wiatru, który jakby wpada od Wisły w zatokę, mimo fal, dochodzę to wniosku, że nic się nie spławia. Absolutne zero.

Mam ze sobą tylko jedno pudełeczko przynęt i kijek z żyłką 0,12mm. Bez większego przekonania rozkładam sprzęt, cały czas zastanawiając się, czy powrotną drogę uda mi się przejechać. Moja wiara po około 30 minutach umarła ostatecznie. Nic.

Wracając, zdawało mi się, że usłyszałem cichy plusk. Wśród fal jednak nic nie dostrzegłem. Stałem jednak dalej. Wiatr na chwilę osłabł i znów usłyszałem cichy chlupot, po czym kierując się odgłosem, na granicy zalanych badyli, dostrzegłem niemrawe kółko. Ale zaraz następne i jeszcze jedno.  Anemicznie wyskoczyła nad wodę jakaś malutka rybka. Podszedłem ostrożnie po niesamowitym błocku i rzuciłem. Ewidentne pobicie. Mały klenik spadł. Tak było w chyba 20 kolejnych rzutach. Najczęściej uszczypnięcie przynęty bez zacięcia. Ale nie jakieś podcinki. Ustawiłem się by rzucać z wiatrem. Klenie – innych kontaktów nie miałem, brały rewelacyjnie, ale dość specyficznie: atakowały tuż pod powierzchnią, najlepiej ledwo ruszającą się przynętę. Woblerów przy sobie nie miałem. Tzn. zostały w aucie. Trzeba też dodać, że przytłaczająca  większość  ryb nie miała nawet 20cm. Nie mniej w około 2 godziny zaliczyłem jak nic z 80 brań, wyjąłem 24 klonki w tym cztery miarowe. Miały od 35 do 39cm.

(fot. A.K.)

Cieszyłem się jakbym znalazł żyłę złota. Wynik z rozpoznania brałbym w ciemno na lidze, ale słownie  – jeden miarowy kleń na tej wodzie spokojnie usatysfakcjonowałby mnie. Tak nisko spadły moje ambicje po zeszłorocznych pstryczkach od tego odcinka Wisły.

W domu oczywiście skompletowałem „uzbrojenie”. Biorąc pod uwagę wiatr, małą głębokość – jakieś 70cm wody postawiłem na „gumowy” kijaszek  Savage`a do 5g, plecionkę 0,04mm z agrafką nr 20 i głównie gumki do 5cm [jaskółki, ripperki, robactwo] na główkach 0,5 – 1g oraz wziąłem kilka bardzo smukłych woblerków pływających do 4cm [takie rybki atakowały klenie]. I koniecznie spodniobuty. Żadne kalosze. Wodery. Syf wokół nie do opisania.

W dzień zawodów lekko się zdziwiłem. Zaparkowałem podobnie jak w sobotę, ale w bardziej sprzyjających okolicznościach terenu.  Przebierając się, widzę na wale dwóch wędkarzy. Byłem pewien, że to jacyś miejscowi – odległość kilkaset metrów.

Droga fatalna, szczególnie końcowy odcinek.

(fot. A.K.)

Spokojnie, po około 10 minutowym wyciąganiu nóg z błota do kolan jestem nad wodą i dwie rzeczy: Paweł i Wojtek już tu łowią [!], a szokuje mnie poziom wody. Z niewielkiego rozlewiska zrobiła się duża kałuża. Może pół metra głębokości wody o powierzchni góra 40% stanu z jesieni. Zgroza…

Chłopaki są na zero. Paweł początkowo jest na najbardziej nurtowej części, Wojtek, jak mi się wydaje ma najlepszą miejscówkę z zupełnie stojącą wodą. Chwilę się zastanawiam, jak się w ogóle wcisnąć, żeby nie było tak na bezczelniaka. No, nie ma normalnie miejsca.

Idę na drugą stronę. Wróć – pełznę po kolana w błocie. Momentami pomagam rękoma, ciągnąc za nogawki woderów, by wyjąć nogę z mazi.

Potem ostrożnie wchodzę, jak mi się wydaje w wodę. Już miałem krzyczeć o pomoc, bo nagle stałem w rzadkiej mazi po pas, nad nią mając jeszcze z 20cm wody. Na szczęście dobiłem do twardszego już dna, a błocko pod wodą było na tyle rzadkie, że z trudem, ale dało się z niego wyjść o własnych siłach.

Widać nieśmiałe spławy kleników, ale nawet one na nic nie reagują. Nie dziwota. Jak jest 30 – 40cm głębokości to wszystko. One nas też widzą jak nic. Tym bardziej, że wiatr jest dużo słabszy niż wczoraj.

Po pół godzinie z jednym braniem – spadł około 25cm kleń i przerzuceniu z 10 przynęt, zakładam jęteczkę Fishchaser na pół gramie. Wiatr chyba zamilkł, bo wabik poleciał zdecydowanie kilka metrów dalej. Odczekałem chwilkę i napiąłem linkę. Odpowiedział twardy opór, co najważniejsze – żywy 🙂 Na wodzie wierzga ładny kleń wychlapując w powietrze wodę i szaro-zielone błotko. Wziął na około 20cm wodzie. Zrobił z kija kółko – kto tym łowi, ten wie co się dzieje z tym patyczkiem pod taką rybą. Mam go w końcu. By zmierzyć dokładnie rybę, dość mozolny marsz po błocie, które nie chce puścić. Na nieco bardziej suchym gruncie fota. 41cm. Nic więcej nie oczekuję tego dnia. Plan minimum wykonany. Jest  11.08.

(fot. A.K.)

Godzina  11.52  Jestem w pozytywnym szoku, bo mam na rozkładzie cztery  punktujące klenie [41 – to ten powyżej, oraz 44, 42 i 40cm].

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Wojtek z tego samego rewiru wyjął tylko leszczyka za pyszczek i podciął krąpika. Pawła nie widzę ze względu na ukształtowanie terenu.

Jedyne, co zmieniłem, to przynętę. Łowię gumką Crazy Fish z atraktorem na główce minimalnie ponad gram z dozbrojką.

(fot. A.K.)

Ze wszystkich punktowanych ryb tego dnia, tylko dwie złowiłem na inny wabik. Z tych, które on skusił, tylko jedna była zapięta na hak główki. Pozostałe miały najczęściej kotwiczkę w kącie pyska i tylko ona trzymała zdobycz.

Brania ciężko określić. W sumie to nie wiem, czy z toni, spod powierzchni, czy z dna. Przy tak małym poziomie wody ciężko orzec. Pobicia, poza jednym, jeśli idzie o ich wyczucie – także żadne. Po prostu napina się linka i tak jest przez dobrych kilka sekund. Po prostu czekałem i jeśli nie był to zaczep [trochę zgniłych traw], to następowało w końcu ostre targnięcie.

O godzinie 12.18 mam już sześć kleni punktujących. Dwa kolejne miały 41 i 43cm.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Do tego ze dwa niemiarowe. Jeden kleń około 40cm spadł po dłuższym holu. Wojtek zrezygnował i poszedł w kierunku Pawła. Po chwili pojawia się Paweł na miejscu Wojtka. Też nic nie złowił. Z niedowierzaniem słucha o moim wyniku. Obaj wchodzimy w błotnistą maź głębiej. Po kolejnej godzinie mam kolejne dwa klenie na punkty! Odpowiednio 32cm…

(fot. A.K.)

…i 47cm.

(fot. A.K.)

Paweł nadal zero, a łowimy prawie identycznymi zestawami. Bardzo cicho rozmawiamy, zastanawiając się jak idzie innym.

Paweł ma chwilę emocji, ale to tylko mały leszcz „za bety”. Kilka minut i znów odrobina nadziei. Niestety, znów zero punktów – mały bolek. Chwilę później kolega jednak ze szczęścia siada sobie w tym błocie, wznosząc ręce i podbierak z kleniem do nieba. Nie wiem, czy to moje wyjmowanie ryb, przy jego braku efektów, czy kwestia rywalizacji w lidze w ogóle tak go napinała, ale nigdy tak uśmianego go nie widziałem. Kleń miał 35cm. Paweł tylko rzucił do ryby, że jakby była kobietą, to by się z nią ożenił.

(fot. P.K.)

Kolejny kwadrans. Mam rybę – petardę. Największego z dzisiejszych kleni, tego na 47cm holowałem dość długo, nie mniej po jakichś 20 sekundach, wiedziałem z czym mam do czynienia. Tymczasem ta ryba spięła się po minucie dynamicznych szaleństw nawet płetwy nie wychylając. Na bank nie podcinka i obstawiałbym klenia grubo 50+. Ewentualnie boleń, ale nie sadzę.

Za chwilę niemiła niespodzianka – Paweł ma obcinkę. Ale się dzieje! Obaj łowimy mega skoncentrowani, ale już na luzie.

Kolega doczekuje się kolejnego brania, ostra walka na filigranowym zestawie i ma klenia 44cm. Fotę ja mu robiłem i niestety pod lekkie słońce [w bagnie nie było możliwości na manewry] – nie jest najlepsza, szczególnie po zbliżeniu, nie mniej w innej formie jej nie prezentuję, gdyż widać za wiele.

(fot. A.K.)

Ja mam jeszcze trzy ryby. Klenie mają 31cm, 36 i 41cm.

(fot. A.K.)
(fot. A.K.)

Tego najmniejszego nie wliczam sobie do punktacji, gdyż z rozdygotania pozytywnym obrotem sprawy, zmierzyłem go i z rozpędu wypuściłem nie robiąc foty. A zasada prosta: nie ma zdjęcia, nie ma punktów. W ogóle to fotki mam słabe, ale pożyczyłem aparat jednemu z uczestników, który nic utrwalającego obraz nie miał ze sobą. Natomiast te nowe telefony, wielkości deski do krojenia chleba są do d… , a ich rzekomo wysoka jakość zdjęć, jest wg mnie bardzo, bardzo przereklamowana, nie wspominając już, jak to chwycić jedną ręką i przyciskać ten durnowaty punkt na ekranie, gdy stoi się w takiej mazi. Jak mi wypadł magnes od podbieraka, to go szukałem w mule kilka minut, mimo, że doskonale widziałem gdzie upadł.

Zgodnie z planem zakończyłem na prawie 70 minut przed końcem, bo chciałem być znacznie szybciej w domu tego dnia. Decyzja okazała się dobrą, gdyż od około 14.00 ryby nie żerowały [ostatniego klenia złowiłem o 13.50]. Wracając szedłem koło Wojtka, bo chciałem się umyć w nurcie Wisły. Kolega miał dwa klenie 36 i 37cm.

(fot. W.F.)
(fot. W.F.)

Złowił też fajną certę na 35cm – niestety w ochronie, więc punktów za nią nie dostał.

(fot. W.F.)

Paweł z Wojtkiem zostali tam do 19.00. Ryba ruszyła się tuż po 17.00, czyli jakby na złość, bo zaraz po zakończeniu tury. Chłopaki dołowili sporo ryb poza konkursem. Paweł miał między innymi dwa klenie pod 40cm, a Wojtek krąpia 35cm i w sumie ciekawostkę – okonia. Nikt inny nie miał z tym gatunkiem styczności tego dnia.

(fot. W.F.)
(fot. W.F.)

Paweł był tak podekscytowany, że na drugi dzień, czyli dziś, kiedy piszę ten tekst, pojechał tam rano. Woda opadła o kolejne 20cm i z dużej kałuży zrobiła się malutka. Nie połowił.

Dla mnie początek ligi był zaskakująco dobry, szczególnie na łowisku, za którym nie przepadam w zimnej porze roku i które znam słabiutko. By nie wyszło na to, że miałem tylko fuksa [choć na pewno miałem], to powiem, że wynik, jaki zrobiłem, przypisuję poświęceniu tu kilku dni w październiku i listopadzie. To te przejechane 1000km na rozpoznanie wody. Tak nie pomyliłem się – dla mnie jeden tu przyjazd to średnio 200km w obie strony. Pochłonęło mi to masę czasu, który mogłem spędzić na moich bardziej sprawdzonych późnojesiennych łowiskach. Nieskromnie zauważę, iż przebiłem też ze sporym okładem, dotychczasowy rekord punktów zdobytych w jednej turze, jaki Maciek ustanowił we wrześniu w zeszłym roku, właśnie na tej wodzie [608 pkt.]

Podsumowując.

Nieobecni [Igor, Grzesiek, Tomek i Łukasz] wraz z tymi którzy zerowali [Jacek, Sławek, Bartek, Dwóch Michałów, Kuba, Zygmunt, Maciek i drugi Tomek] otrzymują po 10 pkt.

Miejsce trzecie  i  3 pkt  – Wojtek [205 małych punktów]

Miejsce drugie i 2 pkt – Paweł [271 małych punktów]

Miejsce pierwsze wygrałem tym razem ja – 1 pkt [1476 małych punktów].

Druga tura niebawem. Bagry mi tym razem nie zwieją 🙂  Dosłownie godzinę temu Paweł podesłał mi fotkę ze świeżo złowioną płocią. Piękną płocią, a nie jest to jego jedyna ryba jaką złowił tam od rana.

(fot. P.K.)

9 odpowiedzi

  1. Gratulacje! Ale zabawa, zazdroszczę,że nie mogę dołączyć. Nawet nie o wygraną chodzi tylko o to by pobyć z Wami i się przy okazji poduczyc i podzielić doświadczeniami. Też jestem ciekaw ilu wytrwa. Pozdrawiam

  2. Wynik godny pelni sezonu. Ja spodziewałem się tu 2 góra 3 rybek , a tu klenie pod 5 dyszek hurtem ! Ten pomysł z dozbrojka zaskakujacy.
    Szkoda ze inni tak nie polowili, ale wiadomo jak ciezko jest trafic rybe, na takim gigantycznym odcinku wody w srodku lodowatego marca.
    Trzeba jakikolwiek spot znać albo mieć nosa i sporo farta.

  3. Gratulacje Panowie! Jestem pod wielkim wrażeniem 🙂 Chyba muszę się wybrać na wasza ligę jako widz 🙂 Patrząc na wyniki odnoszę wrażanie że nie mam pojęcia o łowieniu spiningiem 🙂

    1. Bardzo dziękuję w imieniu swoim i pozostałych startujących. Nie mniej nie przeceniałbym aż tak tego wyniku. Jak wyżej napisał Tomek, a na co zwróciłem uwagę na wstępie tekstu – znalezienie miejscówki o tej porze to 95% sukcesu. Niestety jest to często dość przypadkowe. O wiele więcej o umiejętnościach powiedzą Bagry: tam ryba [a wchodzi teraz w grę bez przypadkowych przyłowów tylko płoć, wzdręga, okoń, tęczak i ewentualnie lin] są wszędzie, na całym obszarze wody – tu naprawdę liczy się dobranie zestawu i animacja przynęty. Będzie emocjonująco:)

      1. Panie Adamie, czy jest gdzieś na stronie dokładny harmonogram ligi? Czy jest on dostępny tylko dla uczestników? Jeśli tylko będę dysponował wolnym czasem to chętnie zobaczyłbym was w akcji :-).

        1. Ścisłego harmonogramu nie ma. Umawiamy się z tury na turę raz/miesiąc, starając się tak dobierać termin, by jak najwięcej z nas mogło wziąć udział. Często ustalanie terminu trochę trwa,a decyzja bywa podejmowana nagle. Jedyne, co mogę zaproponować, to wzięcie udziału w całej zabawie. Trzeba by tylko wziąć na klatę sporo punktów za nieobecność w I turze…

          1. Dziękuję za odpowiedź. Kusząca propozycja 🙂 Może spróbuje w przyszłym roku. Życzę powodzenia dla wszystkich uczestników ligi 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *