Szukaj
Close this search box.

Liga spinningowo – muchowa. IX tura – Wisła

Wisła poniżej Krakowa jest nieprawdopodobnie wrednym łowiskiem i równocześnie dość rybnym na tle naszych wód. Niestety, ma to do siebie, że interesujący nas zwierzyniec, jest wręcz, niewiarygodnie nierówno rozłożony na danych odcinkach. Widać to szczególnie im późniejsza pora. Są całe setki metrów, jeśli nie kilometry – prawie bezrybne, a potem fragment naszpikowany rybami i to zazwyczaj kilku gatunków. Można, jak zrobiłem ja – obstukać bardzo dokładnie 3 – 4 km wody łącznie na paru fragmentach, uchodzić się jak bawół w ryżowisku i mieć dość. Odpuścić dosłownie tuż przed tym rybnym fragmentem i porzucić tę wodę z przekonaniem, że ryb w niej bardzo, bardzo mało.

Niestety poznanie wody do której ma się średnio 100km w jedną stronę, jest raczej niełatwe w ciągu 4-5 wyjazdów. Szczególnie jak dzień jest już tak krótki. Tym bardziej, że  ma się do wyboru ponad 80km rzeki, licząc oba jej brzegi. Do tego konieczność łowienia w danej miejscówce przy diametralnie różnych poziomach wody, torpeduje totalnie jakieś założenia, niby już wypracowaną taktykę.

Przedostatnia tura naszej ligi za nami. Liczyłem że będzie dużo, dużo, dużo lepiej. Wiedziałem, że będzie nas niewielu, gdyż większość, która po prostu zerowała na pierwszych turach, straciła – mam wrażenie wiarę i trochę się im nie dziwię. O zwycięstwie tym razem raczej nie myślałem, aczkolwiek byłem pewien, że zapunktuję i że w zasadzie czeka to wszystkich, którzy się pojawią. Tymczasem nawet Maciek, który ma coś, co nazywam „złotą miejscówką” i od 1 września nie zszedł z niej bez kontaktu z kilkoma punktowanymi rybami [najczęściej kleniami, lub boleniami], przeżywał lekki horror, na który się nie nastawił, tym bardziej, że jeszcze na ostatnim swoim wypadzie przed turą, miał kontakt z czterema kleniami z czego dwie ryby, to były okazy około 50cm. Te akurat spadły. A był nieco ponad…godzinę.

Nad wszystkim wg mnie zaciążyła mało sprzyjająca aura, choć wszystko mogło potoczyć się bardzo zaskakująco i całkiem inaczej, gdyż ostatnie 90 minut, pokazało, to, co napisałem na wstępie: trzeba albo mieć już wypracowaną, albo trafić na miejscówkę dnia.

Zacznę od soboty. Dni bezpośrednio poprzedzające całą zabawę były niezłe i dla nas, i dla znajomych, którzy nie rywalizują, ale łowią na tym odcinku Wisły. Nawet Paweł, będący odnośnie tej wody wielkim sceptykiem, „trzasnął”  te 80km w jedną stronę i zaliczył jeden odcinek. Wynik miał jednak mizerny. Jeden niespełna półmetrowy sandacz. Do tego zero innych kontaktów.

Ja znów zacząłem od naturalnych, małych główek, ale stało się to, z czym się liczyłem – gdy opadła woda, zrobiło się tam płytko i mało ciekawie. Doczekałem się w cztery godziny bardzo dokładnego łowienia…jednego brania. Ryba [prawie na bank boleń] była chyba niezła ale co z tego. Nie był to atak mający na celu zabicie ofiary, tylko raczej ostrożne sprawdzenie, czy to coś, co się telepie w nurcie jest jadalne.

Potem obskoczyłem nowe kilkaset metrów, ale już szybko.  Woda na oko tak letnia [ w sensie na lato], że nie miałem wiary. Z tym „na oko” to w temacie Wisły poniżej Krakowa, jest bardzo mylące. Po tych kilku wyjazdach, zaryzykuję tezę, iż ryby, a przynajmniej klenie i bolenie, zupełnie nie trzymają się tych wizualnie świetnych miejsc. Te w wszystkie główki, zatoki, duże spokojne łuki, które odwiedziłem, były generalnie puste. OK – gdyby szło o sandacze, albo duże pstrągi w jakiejś nieznanej rzece, to bym uznał, że nie potrafiłem ich nie tyle znaleźć, co skusić do brania. Ale rozmawiamy o kleniach: rybach ostrożnych, ale licznych i stadnych. Zresztą z boleniami też daję sobie radę. Sam Maciek, który w porównaniu z nami zna tę wodę, twierdzi, że jego „złoty” odcinek na oko jest nijaki  i niczym szczególnie się nie wyróżnia .

I co? Będąc już bardzo zmęczonym, a dodatkowo umordowany pogodą [wiało jak cholera i zaczęły przechodzić lodowate deszczyki, które w wichurze odbierało się jako niezłą ulewę], pojechałem po prostu w rejon planowanej zbiórki. Obszedłem kolejne 2km typowej opaski. Zaliczyłem piękne tym razem pobicie. Znów nieudane i znów tylko jedno. Miałem jeszcze plan na ostatni, wytypowany, już nie fragment, a miejscówkę, ale brakło sił, wiary i przede wszystkim – czasu. Dzień się kończył.

Byłem ekstremalnie pesymistycznie nastawiony i zrezygnowany. Tym się różniłem od  Pawła, który z kolei tak się spienił, że zadeklarował olanie ligi, bo szkoda czasu, a można pojechać gdzieś, gdzie ryby na bank brać będą. Sam miałem takie myśli, ale z szacunku dla, pozostałych, którzy postanowili przyjechać, nie odpuściłem. Pewnie zajmowane drugie miejsce, z małą szansą na pierwsze, jakby Maciek nie miał szczęścia, też odgrywało tu pewną rolę.  Wnioski jednak  były smutne: Maciek, jak wyliczyliśmy wspólnie, ma 3-4 brania na godzinę, a my 1-2 w ciągu dnia. Krótko mówiąc prowadzący w naszej rywalizacji ma 12 do 14 ryb więcej w swoim łowisku niż my. Szukaliśmy więc nieskutecznie. Byłem sfrustrowany, jak rzadko nad wodą.

Dzień przedostatniej tury naszej zabawy był pogodowo znacznie bardziej łaskawy, niż poprzedni. Wprawdzie z rana lekko kropiło i było tylko cztery stopnie, po niebie szły ogromne fioletowe chmurzyska na pół nieboskłonu i jeszcze zawiewało mocno, ale nie ciągle i wiatr słabł.

(fot. W.F.)

Ciśnienie spadło na przestrzeni doby o 11 hPa. Aura wzorcowa na moje bajora, ale tu? Nie mam pojęcia. Za rzadko łowię. Od około 10.00 pojawiało się coraz więcej słońca, a wiatr osłabł i zmienił kierunek na płn – zach.

Spotykamy się o 5.30. Maciek od razu uderza na swoje cudowne miejsce. Jacek zaplanował łowienie najdalej –  z 30 km niżej.

Jestem z Wojtkiem jakieś 2km poniżej miejsca zbiórki. Kumpel idzie w górę, w kierunku kilku ostróg, a ja na opaskę. Zaczynamy o 6.30.

Staję nad wodę i nie jestem pewien, czy dobrze widzę, czy to kwestia wczesnego świtu i słabej widoczności: kamienie po których chciałem chodzić są jakieś takie…niewidoczne. Po kwadransie już jestem pewien, iż woda skoczyła w górę o jakieś pół metra w stosunku do wczorajszego popołudnia. Zapiernicza szybko nawet przy brzegu. To jeszcze bardziej odbiera nadzieję. Łowię kijem do 20g, z żyłką 0,20mm i woblerami Dorado 6cm [tonąca, drobniutko pracująca uklejka], sandaczowym ledwo drgającym 13cm smukłym woblerkiem i gumami knight na 5 i 8g.  2-3 rzuty każdym z wabików i z 20m w dół.

Wojtek łowi lżej: żyłka 0,16mm, kijek do 18g. Próbuje wielu niedużych przynęt.

Jacek stosuje głównie woblery i gumy Keitech.

Maciek przyszedł na swoją miejscówkę. Nastawiony całkowicie na klenie, choć z potężnym sprzętem: kij sandaczowy do 40g, żyłka 0,23mm i wobler Widła [tzw. zawodnicza piątka] z lekkim supportem w postaci wirówki Aglia nr 1. Pierwsze rzuty i wyjmuje klenia. 38cm daje mu bardzo fajny start, a poza tym z miejsca odsuwa zakończenie tury z zerowym wynikiem, który mocno skomplikowałby mu sytuację, gdybym ja z kolei skubnął jakiekolwiek punkty.

(fot.M.K.)

Błogostan. Mija jednak godzina i kolega łapie się na tym, że…nie ma brań!

Mnie z kolei uwiódł miraż pierwszej godziny. Normalnie po tym czasie porzuciłbym opaskę, ale w porównaniu z poprzednimi wyjazdami, cokolwiek się działo. Widziałem pod drugim brzegiem ewidentny atak sporej ryby, spławił się na tyle blisko, że rozpoznałem gatunek – około 40cm jaź, wyskoczyła nad wodę jakaś mała rybka… Do tego, po około 40 minutach miałem wspaniałe uderzenie w przynętę, tyle, że znów ryba się nie zacięła. Oglądałem tylko owiniętą wokół brzusznej kotwiczki żyłkę. Raczej kleń. Tkwiłem tam więc nadal.

Mniej więcej w tym czasie dzwoni Paweł. Łamał się cały świt, ale jednak przyjechał. Godzinę po starcie ale łowi. Jest z 10km niżej na główkach. Pięknych, obiecujących i rozpaczliwie pustych w temacie klenia, czy bolenia. Inne ryby zresztą  też nie dają znaku życia.

10.00. Jestem pokonany i spakowany przy aucie. Czekam na Wojtka, który zachwycił się jakimś kawałkiem brzegu. Nie chce się poddać.

Maciek mniej więcej do tej pory ma ledwo trzy brania. Obie ryby spadają w tym około 45cm kleń. Kolega rozpoczyna [chyba pierwszy raz] lekko nerwową wędrówkę w dół rzeki, bo „złota miejscówka” milczy! Niebywałe wręcz. Po kilkuset metrach prowadzący w naszej zabawie, zauważa, że gdzieś po drodze, posiał podbierak.

Morale Maćka wzrosło na dłuższą chwilę, po tym jak w niepozornym zastoisku na granicy nurtu wyjął pięknego klenia na 49cm. To już przy poprzedniej rybie niezła suma punktów.

(fot. A.K.)

Maciek jednak wędruje około 2,5 km. Przez trzy godziny ma słownie jedno, niezacięte branie. Jak sam powiedział -„rzecz normalnie w cieplejszym okresie tam nie do pomyślenia”. Zauważa, że woda mocno opada. Mnie to całkowicie umknęło, ale być może już byłem przy aucie.

Z nudów gadam z Pawłem. Ponieważ jest blisko, proponuję mu wpaść na miejscówkę, gdzie mnie brakło wczoraj czasu. Kumpel rusza.

Po chwili dzwoni, że to powinno być to. Woda żyje: setki drobnych kółeczek, momentami drobne rybki wyskakują tu i tam w powietrze. Gonią je jakieś małe drapieżniki.

Jest 11.00. Kurna, czemu mi wczoraj brakło czasu?

Akurat zjawia się Wojtek. Jest na zero. Mówię co i jak, więc zarzucam myśl o poddaniu tury, nie wiedząc nawet nic o wynikach Jacka i Maćka.

Pół godziny potem stoję, oglądając mało ciekawy widok. Miejscówka ponoć szeroko znana, więc nie robię z niej tajemnicy. Poza tym, że okropnie brzydko, to jeszcze wszechobecne błocko w takich ilościach, że brak słów.

(fot. A.K.)

Ale woda rzeczywiście żyje.

Tylko Wojtek nie zmienia zestawu. My z Pawłem natychmiast przezbrajamy się w sprzęt na starorzecza.

Początkowo wydaje mi się, iż miejsce nie jest nawiedzane [jesteśmy sami], ale po kilkunastu krokach odczytuję w błocie nie dziesiątki, a setki śladów. W zasadzie nie ma niezdeptanego błocka!

Gdy dochodzę do wody, 10m przede mną około 70cm boleń z majestatycznym impetem zawija pod przerażonym stadkiem drobnicy. Pokazał się w całości, choć chlapnął powściągliwie.  Mimo tego widoku, mówię sobie że mam dość cięższych zestawów. Zresztą, mimo rad Agnieszki [jak ja się na nią potem zezłościłem, bo padło „a nie mówiłam”], nie zabrałem w ogóle sprzętu na bolenie. Żadnego sztywniejszego kija. W ręce mam patyczek do 6g i żyłkę 0,12mm. Tyle że woda w zasadzie stoi. Jest zimno i atak nigdy nie będzie taki jak latem. Stawiam na 6cm gumy knight, na 2 i 3g bo woda w porcie jest brudna jak diabli. Mam takie przynęty na klenia, bo są miękkie, i bez obciętych wypustek na lekkich główkach dobrze zdają egzamin. Są finezyjne, ale odczuwalne dla ryb.

Nie pamiętam – pierwszy, albo drugi rzut. Branie. Miga coś na pomarańczowo. Pierwsza myśl – mam klenia pod 40cm! Niestety, to tylko bolek-przedszkolak.

(fot. A.K.)

Rzucam jednak dalej.

Paweł wyjmuje klenia 38cm.

(fot. P.K.)

Ze względu na mętną wodę, łowi jaziowymi woblerkami o dość mocnej akcji, ale malutkimi [do 2cm].

Po kwadransie stoję na styku z Wisłą. Rzut i około 50cm rapka odprowadza gumę pod nogi. Ponawiam i pobicie, jednak zdecydowanie mocniejsze, niż pierwsze. Natychmiast luzuję hamulec. Ryba jednak szybko jest w podbieraku. Brakuje mu bardzo, bardzo mało…

(fot. A.K.)

Tak sobie dumam i jednak nie zamierzam kusić losu. Wracam do auta. Przez błocko droga w obie strony plus montaż mocniejszej wędki, zajmuje mi z 20 minut.

Paweł ma drugiego klenia – tym razem 35cm.

(fot. A.K.)

Pomysł z niby mocniejszym kijem był chybiony. Poza stratą cennych, ostatnich już przecież minut, miałem do dyspozycji wędkę niby do 20g, ale niesamowicie wolną.

Kilkanaście rzutów gumą i nic. Zakładam lekki ale niemały [10cm] typowo boleniowy wobler. W pierwszym podaniu, w mini wirku – pobicie. Dość niemrawo w prawie stojącej wodzie rzuca się boleń w granicach 55+ [raczej bliżej 60-ki]. Dwa – trzy metry i spada!!!!! Odkąd jako tako łowię ten gatunek [czyli mniej więcej od 2007r], to raz za razem zaliczam spady tych ryb z bardzo miękkich wędek, ale tylko łowiąc woblerami. Na gumy jakoś się te ryby zapinają i nie spadają przy tak miękkich kijach.

Chcąc dać rapom odpocząć, postanawiam rzucić 5cm gumką typu Keitech na 5g. Od razu łapię jakiś potężny zaczep. Zrywam, wiążę i rzucam. Przynęta dziwnie zawraca i leci w bok. Żyłka się splątała? Rzucam i to samo. No tak, linki 0,20mm miałem jakieś 60m, a pękła w zaczepie nie na węźle tylko mniej więcej w połowie…Rozpacz.

Wojtek ma już trzeciego klonka i w końcu punktującego, choć niewielki. Równe 30cm.

(fot. W.F.)

Na 10 minut przed końcem Maciek wraca do niezawodnej miejscówki, która  tego dnia nie rozpieszczała. Nie mniej tak, jak na początku, tak i teraz – nie zawiodła. W jednym z ostatnich rzutów wyjął klenia 36cm.

(fot. M.K.)

Przypieczętował swój sukces i bezdyskusyjne zwycięstwo.

Jestem tak wpieniony, że chyba pierwszy raz w życiu mam ochotę walnąć sprzętem do rzeki. Zabawa zabawą, ale…

Można tylko dywagować, co by było, gdybyśmy tam pojawili się od rana? No ale to bajdurzenie z zakresu historii alternatywnej. Fajne ale nic nie wnosi.

Wyniki:

Maciek – 1 pkt – 3 klenie [36, 38 i 49cm – 456 małych punktów]

Paweł – 2 pkt – 2 klenie [35 i 38cm – 205 małych punktów]

Wojtek – 3 pkt – 1 kleń [30cm – 31 małych punktów]

Ja z Jackiem, który miał tylko niemiarowego sandaczyka – zero, więc z całą nieobecną resztą dostaliśmy po 7,5 pkt.

Maciek już zapewnił sobie pierwsze miejsce, gdyż nie ma nawet cienia matematycznych szans, by ktokolwiek odebrał mu zwycięstwo w tym roku. Wygrał z ogromną przewagą, pokonując  wszystkich przede wszystkim na polu typowania miejscówek, co jest nieodłącznym elementem wędkarskiego sukcesu, podobnie jak znajomość  zwyczajów gatunków, dobór przynęty itd.

Aktualna klasyfikacja przed ostatnią rozgrywką wygląda następująco:

I miejsce – Maciek – 28 pkt [ 1692 małe pkt]

II miejsce – ja – 40,5 pkt [ 819 małych punktów]

III miejsce – Wojtek – 46 pkt [ 367 małych pkt]

IV miejsce – Szymon – 53 pkt [ 240 małych pkt]

V miejsce – Paweł – 54 pkt [246 małych pkt]

VI miejsce – Darek – 56 pkt [64 małe punkty]

miejsca VII – XI – Jacek, Kuba, Patryk, Łukasz i Rafał – po 62,5 pkt [bez małych punktów – nie złowili punktowanej ryby]

Jak widać realnie jest w stanie zagrozić mi Wojtek i matematycznie Szymon [musiałbym na ostatniej turze zerować, kolega zaś być pierwszym, przy czym musiałoby by być przynajmniej z 7-8 ludzi i poza mną każdy musi zapunktować].  Jeśli utrzymam pozycję, to walka o miejsce trzecie rozegra się między  Wojtkiem, Szymonem i Pawłem, ale jakaś roszada tutaj jest także obarczona wieloma czynnikami, tak, że jeśli Wojtek złowi choć jedną punktowaną rybę, raczej nie ma szans na utratę „pudła”.

Zabawa jest jak widzicie naprawdę emocjonująca 🙂

2 odpowiedzi

  1. Rejon mi dobrze znany. W relacji trochę dziwi mnie mała w sumie ilość grubego klenia – bo naprawdę konkretne „kluchy”, 45-55 , trafiałem tam regularnie jako przyłów. Ale – nocami, i może tu jest klucz do sprawy.
    Jak sam napisałeś – to jest obszar wody, nie do ogarnięcia. Łowiąc regularnie, i będąc na miejscu, przy częstotliwości trzy razy w tygodniu – można po kilku sezonach wypracować dobre, aczkolwiek nie bankowe, miejscówki.
    Optymistyczne jest jedno – łowią skutecznie i powtarzalnie, tylko bardzo uparci miejscowi. Czyli – ryba jest, tylko niedzielny amator mięska ma nikłe sznse na kontakt.
    Ryba do wypracowania, do wychodzenia. Dla prawdziwych wędkarzy. Nieopłacalna w skali mięsa. Nawet, jeśli dobry spec, tą rybę zabije – to nie zmieni rybostanu.
    Przyznaję, że sam odpuściłem mocno w tym roku Wisłę i spinning w ogóle, ale z czystej przekory wybiorę się w ramach możliwości na wasz ligowy odcinek, sprawdzić jak moje pomysły zadziałają na tą wodę.

  2. Byłem tam kilka razy w tym roku. Rzeczywiście nie jest łatwo tam coś złowić, ale konkurencji praktycznie nie ma.
    Ataków boleni jest sporo jeżeli dobrze wytypujemy miejscowe na google maps i myślę że szansa złapania ryby 70 + jest o wiele większa niż gdziekolwiek indziej.
    Dużo zatopionych dębów , wszędzie praktycznie pachnie rybą.
    Najlepiej wybrać się na wiosnę , kiedy widać zerującego drapieżnika, żeby nie błądzić bez celu. I myślę że na tę rybę najlepiej się tam nastawić na sam początek.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *