Szukaj
Close this search box.

Jeden ranek

Zaliczyłem niedługi wypad nad Bałtyk. Nie byłem nad naszym morzem 19 lat nie licząc kilku jednodniowych pobytów, jak jeszcze grałem w zespole. Ale wtedy to nawet nie zastanawiałem się nad łowieniem. Co się zmieniło? Sporo. Po pierwsze nie ma tłumów, jakie były te prawie dwadzieścia lat temu, niezależnie od pogody. Dwa – jest sporo fajnych, nowych miejsc, gdzie w cywilizowanych warunkach można spędzić tydzień z dzieckiem. Fakt, że ceny tylko trochę niższe niż nad cieplejszymi akwenami.

Żona, by mnie zachęcić pokazała mi zdjęcie plaży na której były okazałe falochrony z wielkich głazów, na oko wychodzące po 100m w morze.  No i w rzeczywistości tak było.

(fot. A.K.)

Mam małe doświadczenie w łowieniu w morzu, a w Bałtyku to miał być mój debiut i normalnie to bym się nawet nie wygłupiał z łowieniem na spinning z plaży w środku lata, ale te „pomosty” trochę mnie zachęciły. Wziąłem więc troszkę sprzętu, a i to tylko dlatego, że okazało się iż jakieś 2km od miejsca zakwaterowania wpada do morza mała rzeczka.

Pogoda jak na polskie realia nad morzem była dobra. Ciepło, bo realnie 23- 25 stopni w dzień i bardzo słonecznie. Tylko jedno popołudnie trochę padało i jedna noc to była długa ostra ulewa. Jakbym miał się do czegoś przyczepić, to wiatr: wiało tak, że chciało urwać głowę i nie był to wiaterek ciepły. Sama woda nawet, nawet, bo bez zaciskania zębów i nie na siłę kąpałem się codziennie. Pływając, po pół godzinie „zębatka” mnie nie łapała.

Drugiego dnia udałem się nad  – jak sądziłem – ujście rzeczki. Z daleka coś tam widać. Przychodzę na miejsce i…nie ma ujścia. Jakieś 100m od granicy przyboju, rzeczka ginie w piaskach. Ma stagnujący charakter i herbaciany kolor. Jestem zdegustowany. Ale postanowiłem przejść kilkaset metrów. Już za pierwszym łukiem wrażenia znacznie lepsze. Woda średnio  50-80cm głębokości, szerokość około 5-6m, dno równe, piaszczyste. Jeden brzeg „wydmowy”, wysoki. Na spadzie porośnięty wysokimi trawskami. No, matecznik kleszczy. Brzeg drugi – niższy z dochodzącym do wody lasem. Im wyżej, tym więcej roślin wodnych.

(fot. A.K.)

Mnóstwo spławów drobnicy. W te około pół godziny zwiadu zaobserwowałem nawet dwa całkiem energiczne ataki jakichś niewielkich drapieżników.

Następnego wieczoru, gdy wiatr ciut osłabł, stawiłem się spryskany czymś na insekty. Brań sporo, natomiast gabaryty ryb dramatycznie liche. Dominowały wzdręgi z tym, że tylko dwa razy widziałem takie koło 20cm. Hordy dużo mniejszych, jak piranie skakały do wszystkiego, co malutkie. Dałem spokój.

Spróbowałem łowić okonie. Tu jeszcze gorzej. Brań wyraźnie mniej, ale ryby podobnie niewielkie.

Jedyną niespodzianką był nieduży leszcz, który podniósł gumowego robala z dna. Ponieważ miałem cieniutką plecionkę i kijek jak chabinka, siłą rzeczy wyjmowałem go ślizgiem po piaszczystym brzegu no i zrobił sobie taką panierkę z piachu, że nie męczyłem go fotą tylko od razu puściłem.

Dopiero po około kilometrze doszedłem do jakiegoś mostu i jakby śluzy. Tam teren był ogrodzony i w niewielkim rozlewisku chlapały się ryby wyraźnie większe, najpewniej krasnopióry. Nie było jednak szans tam dojść, ani dorzucić.

Bez euforii wracałem i mimo iż miałem świadomość, że to pierwszy dzień po pełni, to jakoś nie planowałem kolejnej tu wizyty.

Postanowiłem spróbować łowić w morzu. Wariacki wiatr i niemałe fale, rozbijające się dość spektakularnie o głazy nie zachęcały. Co innego pływać w wodzie o temperaturze około 18 stopni, a co innego być ochlapywanym taką wodą i wystawionym na zimny wiatr, który leciał ze średnią prędkością  50km/h. Nie zachęcał też brak wędkarzy. Nawet gruntowych.

Co będę nudził. Trafił mi się tylko jeden ranek, za to naprawdę niezły. Dlaczego jeden? Kusząc się o wskazanie jakieś przyczyny tak pozytywnego zbiegu okoliczności, postawiłbym tylko na chwilową zmianę cyrkulacji.

Otóż, non stop wiało z zachodu. Cholernie nieprzyjemnie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak będzie prawie codziennie z tendencją do nasilania się podmuchów. Drugiego jednak  dnia od rana zawiewało ze wschodu i to relatywnie bardzo delikatnie, a  wieczorem zaczął padać spokojny deszczyk.

Zerwałem się po niespełna dwóch godzinach snu [w końcu wakacje, dobre jedzenie, jakieś winko do późna i takie tam folgowanie przyjemnościom]. Zacząłem łowić  około 4.30. Tak dla rozruchu rzucałem z piasku jakieś pół godziny, oczywiście z zerowym wynikiem. Dotarło do mnie, że po pierwsze jest koszmarnie mglisto. Nie było mżawki, ale wilgoć normalnie kapała z kija. Dwa to niesamowity spokój. Powiewał bardzo, bardzo słabiutki wiaterek z północy. Jak się później okazało, trafiłem na moment przełamywania się cyrkulacji na dominującą przez te dni, czyli zachodnią. Już koło 5.30 wiatr się nieznacznie wzmógł i rósł w kolejnych kwadransach, coraz bardziej przyjmując kierunek z zachodu.

Około 5.00 byłem na czubie najbliższego falochronu. Wychodził w morze jakieś 70m i dzięki gęstej, ale małej falce na morzu, dało się stanąć prawie na styku z wodą. Głębokość u podstawy to jakieś dwa metry. Dalej płycej, a jakieś 50m przede mną woda robiła się ciemniejsza. Rzucałem morską, niewielką trociową wahadłówką [ 8cm, 21g, malowana na makrelkę, ale powłoka już tylko śladowa, więc generalnie srebrna, błyszcząca], do tego szybki kij do 25g i plecionka 0,12mm. Kołowrotek Okuma Salina 30 – ka. Rzuty przy tym słabym wietrze po około 70m.

O 5.20 [patrzyłem na zegarek zaraz po] wyrwało mnie z letargu wyraźne potrącenie przynęty. Nie jakiś łomot, ale silne. Ryba, bo cienia wątpliwości nie było, że ryba – nie zacięła się. W zupełnie innym nastawieniem, staram się utrzymać poprzedni tor płynięcia wabika. Kilka rzutów i nic.

Zwijałem dość wolno, a poprawkę trzeba brać na nie najszybszy kręcioł morski jaki miałem. Tak, że blacha szła raczej powoli. W kolejnym rzucie przyspieszyłem, ale też bez przesady. Około 50m od mojego stanowiska, coś całkiem mocno strzeliło w błystkę, a na powierzchni zrobił się widoczny ruch. Jak mówiłem – mgła była naprawdę duża i tylko zauważyłem że coś srebrnego miota się w oddali. Opór był i energiczny i jakiś taki nijaki zarazem.  Po kilkunastu obrotach korbki, podniosłem na kiju półmetrową ….belonę. Moją pierwszą w życiu!

(fot. A.K.)

Oglądam to dziwo, kombinując jak toto wziąć w rękę możliwie delikatnie. Ryba mimo długości, nie wiem, czy ma pół kilo i grubość kciuka. Okropnie łatwo traci łuski, które stają się zielone. Ryba przy tym „ślini się”  prawie jak leszcz. Nie chcąc jej mordować, po dwóch zdjęciach wypuszczam w morze. Pływa w kółko  kilkanaście sekund zdezorientowana po powierzchni  i z dziobem nad wodą, ale po chwili dała zdecydowanego nura.

Rzucam dalej. Wiem, że za tą powinny iść kolejne, może nawet są w pobliżu kamieni [coś tam kiedyś czytałem o łowieniu tych ryb]. Faktycznie, bardzo szybko mam dwa kolejne, ale znacznie delikatniejsze kontakty, dosłownie z 10m przed falochronem.

Następny atak jest fajny. Po dalekim rzucie odczekałem aż wahadłówka opadnie. Trwało to krótko, bo morze spokojne i może 3m wody, ale raczej 2m. Poderwanie, dojście pod powierzchnię i znów energiczne zatrzymanie. Na tym sprzęcie, którym łowiłem bardzo przypominało branie kilowego szczupaka, tak jakby po szybkim ataku, ryba stawała. Kij przygiął się znacznie bardziej, a i ryba nawet popisała się niezłymi ewolucjami. Kolejna belona o dobre 10-15cm większa niż pierwsza spadła mi przy nogach.

Zaliczyłem jeszcze dwa brania, ale już po chyba półgodzinnej przerwie. Ryb nie udało się zaciąć.

Kiedy ryby ewidentnie odpłynęły lub przestały żerować, zamieniłem zestaw na trok boczny. Na końcu oliwka 20g a jakieś 40cm wyżej na żyłce 0,22 [krótki, by był sztywny, mniej plączący się kawałek] twisterek na 1g. Liczyłem, być może naiwnie, na jakąś małą fląderkę.

Pierwszego brania nie czułem. Po prostu pod powierzchnią wiła się na troczku jakaś cieniutka srebrna rybka. Liczyła do 20cm. Chyba tubis. Spadła.

Kolejny kontakt był już niezły. Dość silne, żywe  targnięcie, wyraźnie odczuwalne mimo dużej odległości. Ryba się nie zacięła.

Tak się tym podekscytowałem, że natychmiast wróciłem do wahadłówki. Miałem jeszcze dwa brania. Jedno słabiutkie, nijakie. A później, po chwili na tyle długiej, że znów popadłem w stan odrętwienia, tylko rzucając i zwijając, coś tak przykorbiło, że kij chciał wylecieć z ręki. Jak duży pstrąg uderzający zamkniętą paszczą. Złapałem się na tym, że z wrażenia aż przestałem po kilku metrach obracać korbką.

Tyle było emocji.

Ten ranek tak mnie nakręcił, że byłem w południe i potem z cztery ostatnie godziny dnia. A potem dwa świty pod rząd. Zero. Nawet brania.

Zrezygnowałem tym bardziej, że ten denerwujący wiatr wiał, wiał i wiał coraz mocniej. A miejscówka przy wodzie spokojnej była taka…

(fot. A.K.)

…a gdy wiało taka.

(fot. A.K.)

I w ogóle ostatniego dnia to nawet nie wykąpałem się po tym jak dzień wcześniej, łatwiej było pływać 50m od brzegu niż wyjść na ląd będąc od niego 3m. Fala miała taki odchodzący charakter, odciągający w głąb morza i nawet ratownik grzecznie mnie ochrzanił, żebym nie przeginał, bo się boją czy wrócę…

(fot. A.K.)

 

Jedna odpowiedź

  1. Wpadnij kiedyś jak zrobi się zimniej, to może na Twojej wędce zawita prawdziwe morskie srebro czyli troć. 😉 super ryba, ale też prawdziwy test charakteru.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *