Szukaj
Close this search box.

Co mi dała zabawa w ligę?

Czy można się nauczyć lepiej łowić, bawiąc się w rywalizację na polu wędkarstwa? Wg mnie, nawet gdyby ścigać się tylko z jednym kolegą to tak, gdyż jesteśmy wtedy dużo bardziej wnikliwi, bardziej się staramy i zwracamy często uwagę na szczegóły, które umknęłyby nam przy luzackim łowieniu solo. Mnóstwo nauki daje też analiza błędów własnych, jak i kolegów, a im ludzi więcej, tym szersze spectrum, w którym można dokonywać porównań. Takie zabawy odradziłbym tylko ludziom chorobliwie ambitnym i zarazem nie potrafiącym pogodzić się z przegraną.

(fot. A.K.)

Na swoim przykładzie przedstawię, jakie korzyści odniosłem w grze szumnie przez nas nazwanej ligą spinningowo – muchową.  Pomimo, że startowało nas zaledwie kilku z pierwotnej 14-ki, to i tak kilka rzeczy zwróciło moją uwagę.

  1. Lepsze dwie godziny dzień wcześniej, niż tydzień „treningu” miesiąc wcześniej na danej wodzie. Warunki atmosferyczne zmieniają się tak szybko, iż czasem w ciągu paru godzin wszystko odmienia się totalnie. Dokładając do tego porę roku, to rozpoznanie placu boju we wrześniu, ma się nijak do „dnia głównego”, jeśli ma on miejsce w październiku. Coś takiego nie ma wielkiego sensu. Czasem z dnia na dzień preferencje pokarmowe ryb zmieniają się diametralnie, a co dopiero na dłuższej przestrzeni czasu.  Woda i ryby to ciągłe falowanie warunków i zachowań i cała sztuka śledzić to i wstrzelić się w odpowiedni sposób.
  2. „Nie” dla eksperymentów! Stanowcze „nie”. Zabawa zabawą , ale ktoś poważnie ją traktujący raczej nie podejmie eksperymentu radykalnego, rozumianego globalnie. Mam na myśli raczej szczegóły. Nie twierdzę, że bym wygrał, ale na II turze, na Wiśle w Jankowicach zerowałem, nie tylko dlatego, że ryby faktycznie bardzo słabo żerowały, a aura była taka, iż sam gotów byłem położyć się spać, choćby na kamieniach w wodzie, tylko przez głupi eksperyment. Mały detal. Otóż przetestowałem kilka dni wcześniej to łowisko i założyłem potem, że będę łowił ryby  na ledwie zalanych opaskach, które zsunęły się w wodę i w kilku miejscach mocno rozjechały. Celowałem w klenie. Głębokość wahająca się od słownie pięciu do dwudziestu paru centymetrów wymuszała stosowanie lekkich przynęt. To znów nakazywało założenie możliwie cienkiej żyłki, by rzucić na tyle daleko, by ryba zainteresowała się wabikiem, zanim zakuma, że człowiek jest w pobliżu. Okazało się, że w bezwietrznej pogodzie, żyłki typu 0,16 – 0,18mm smużą wodę na tyle, że zniechęcają ryby do brań. Uparłem się więc na 0,10mm. Tyle, że na „treningu” zużyłem resztkę takiej linki. Nową postanowiłem kupić…dzień wcześniej i okazało się, że nie ma. Tzn. była jedna: cudo japońskiej techniki za 45 zeta. W życiu bym nie dał tyle za 100m takiej żyłeczki, ale znajomy opylił mi ją za 20zł. Żyłka okazała się istnym kuriozum. W zasadzie miała wszelkie cechy plecionki  [nie wiem jak to uzyskano, ale pierwszy raz spotkałem się z tak nierozciągliwą żyłką], niewiarygodnie sztywna, a dwa rzuty wirówką powodowały skręcanie się linki na długich metrach. Przy tym wszystkim była  jakieś trzy razy słabsza niż plecionka tej grubości. Nie wiem w jakim celu ją wyprodukowano, bo łowiąc np. okonie na większych głębokościach mamy do dyspozycji o połowę  cieńsze plecionki, a równocześnie o jakieś 40% mocniejsze. Opiszę to „cudo”, przy okazji recenzji sprzętu z którym się w tym roku zetknąłem. W każdym razie skutek był taki, że z tych pięciu godzin tury, co najmniej jedną straciłem na rozplątywanie sztywnych kołtunów, a finalnie i tak potem rwałem każdy supeł [tylko po tej jednej turze zostało mi może z 30m tej żyłki]. Straciłem czas. Osobną kwestią były zacięcia, a raczej ich brak. Jakbym łowił plecionką. Duża część ryb spadła w tym co najmniej jedna punktująca. Wtedy o tym nie pisałem, bo nie chciałem się usprawiedliwiać, ale teraz mogę sobie na to pozwolić.
  3. Trzymać się planu. Jeśli czynniki zewnętrzne nie zmieniły warunków wędkowania, to musimy być konsekwentni i wierzyć, że wybraliśmy dobrą drogę, jeśli na „treningu” dawała wyniki. Zmienianie sprzętu, nawet przynęt – kradnie czas, a dopóki wabik w wodzie… Mnie psycha już siadała podczas tury na Skawie, gdy łowiąc powyżej progu w Grodzisku przerzuciłem ponad setkę okoni i wciąż nie miałem punktowanego. Szczęśliwie trafił mi się wcześniej klenik, jaź i punktująca płoć. Pozwoliło mi to wytrwać i na pół godzinki  przed końcem, złowiłem okonia na blisko 3 dychy. Dał zwycięstwo. A już sobie powoli myślałem, by założyć coś dużego, licząc na jakiegoś zabłąkanego miarowego szczupaka w rozlewisku.
  4. Elastyczność. Trochę się to kłuci z powyższym i jest między punktem 3 i 4 bardzo cienka, trudna do sztywnego określenia linia. Przesadnie kurczowe, trzymanie się planu nie ma sensu, jeśli przez kolejne godziny nic, nic kompletnie się nie dzieje. Taki błąd zrobiłem na kanale w Łączanach. Uparcie wierzyłem, że skuszę jak na innych łowiskach, jakiegoś dużego jazia na maleńki powierzchniowy wobek. Wyjąłem 25 kleni i żaden nie był na tyle duży by dać punkty. A z dzisiejszej perspektywy uważam, że wystarczyło wtedy założyć maleńki ripperek na około 2g, by dalej rzucić i ciut głębiej poprowadzić. Ostrożne, większe klenie nie były skore do wyjścia, do przynęty po krótkich rzutach na bardzo płytkiej wodzie, a na dodatek zawsze jakiś malec był pierwszy. Choć z drugiej strony Paweł,  który wtedy wygrał i jako jedyny miał punktowane ryby, łowił identycznym sprzętem co ja… Nie mniej uważam, że po setce brań drobiazgu powinienem był wtedy coś zmienić.
  5. Cała zabawa utwierdziła mnie w może dość kontrowersyjnym przekonaniu odnośnie różnic między rybami małymi [ale punktującymi] i średnimi, a dużymi. Będzie to pewne uproszczenie, ale tak sadzę. Otóż z tymi dużymi jest tak, że ważniejsze jest znalezienie miejscówki, odcinka, gdzie taka ryby/ryby żyją. Jest to wg mnie najtrudniejszy element układanki. Natomiast ryby małe i średnie pływają wszędzie i jej po prostu trzeba umieć łowić. Maciek, który zajął drugie miejsce ma tylko w tym roku na swym koncie kilka szczupaków około 90cm, kilka sandaczy 70-80cm, kilka karpi po ładnych parę kilo złowionych na pancerną wersje mikrojiga… Złowił te ryby nie na łowiskach komercyjnych tylko krakowskich wodach PZW. A na rybach przez sezon, jest chyba ze trzy razy mniej niż  ja. W temacie dużych ryb nie mam do niego podejścia. Facet po prostu dużo czasu poświęca na zlokalizowanie dużych ryb i trafnie selekcjonuje miejscówki, co mnie z kolei idzie kiepsko. A samo łowienie… Duży drapieżnik jak żeruje, to przywali we wszystko, byle mieć wtedy wystarczająco mocny sprzęt.
  6. Lekko nie znaczy zawsze dobrze. Niestety w polskiej rzeczywistości, nawet przy tak w sumie wyżyłowanym regulaminie jak nasz, rywalizacja na polu łowienia ryb sprowadza się do łowienia możliwie dużej ilości ryb mniejszych. Niestety. Leciutki zestaw na pewno daje tu przewagę. Są jednak dni, kiedy ryby słabo żerują i łatwiej je chyba wkurzyć większym woblerem niż zachęcić do jedzenia najbardziej wyszukanym mikrojigiem. Podobnie jesienią, szczególnie tą późniejszą. Są gatunki, bądź łowiska, gdzie lepiej postawić na coś bardziej konwencjonalnego  niż wrzucanie do wody sztucznych rozwielitek 🙂 Pokazali to właśnie na II turze Maciej i Jacek, którzy zostawili za sobą tylko kurz i całą naszą resztę. Maciek tylko przez brak szczęścia przegrał ze mną na Skawie, gdyż poza dwoma kleniami, które dały mu spokojnie miejsce drugie, miał na kiju naprawdę poważnego rybiego zawodnika, który mu się spiął…Łowił w porównaniu ze mną dość grubo.
  7. Bez napinki. To już kwestia indywidualna. Ja jestem bardzo impulsywną i emocjonalną osobą, choć potrafię to ukryć. Nie mniej, łowiąc w grupie, gdy wiemy, że się ścigamy, poziom „ciśnienia” wzrastał mi bardzo, mimo, iż odczytywałem całość jako zabawę. Ale chciałem wygrać, bo lubię wygrywać i większość ludzi tak ma. Z tym, że zauważyłem, że im bardziej się starałem, tym gorzej mi szło. Akurat jestem tak skonstruowany, że musze mieć jednak spory margines luzu – wszystko wtedy idzie mi jakoś łatwiej. Niewątpliwie są osoby, które bardziej się nakręcając, stwarzają sobie lepsze psychologicznie warunki do rywalizowania. Mnie np. wytrącało z rytmu i równowagi, gdy koledzy dzwonili do mnie z pytaniem, jak mi idzie. Czasem, gdy i mnie nie szło, to zastanawiałem się, czy nie robią tego specjalnie 🙂 bo autentycznie na chwilę mnie to „rozwalało”, a kilka takich telefonów  w kwadrans…
  8. Zabawa. Wierzcie – fajnie jest łowić w grupie, ścigając się w tym bardzo od losu zależnym zajęciu. Emocje są naprawdę niemałe, a każda punktująca ryba cieszy jakby się złowiło smoka.
(fot. A.K.)

Pewnie można by znaleźć jeszcze inne profity z takiej zabawy, ale na tym poprzestanę. Nie można tylko tego uskuteczniać zbyt często, bo emocje już nie takie, a ja przynajmniej z kolei lubię na rybach samotność i dlatego mimo, iż jestem gadułą na co dzień, to na rybach mogę wydawać się, że tak to eufemistycznie ujmę – małomówny.

Oczywiście planujemy w nadchodzącym sezonie bawić się kolejny raz, przy czym zmieniamy kilka zasad.

  1. Liga zacznie się wcześniej, bo już w marcu i będzie trwać do grudnia jeśli pozwolą warunki. Będzie więc nie siedem, jak w tym sezonie a 10 tur.
  2. Łowiska. Któryś z kolegów świetnie wymyślił, by każdy proponował jedno łowisko dla danego miesiąca, w którym uważa, że warto tam łowić. Unikamy wtedy losowania wód górskich np. na wrzesień, kiedy trzeba by zrobić jakąś zamianę, czy dolosowania niekorzystnego miesiąca dla danego łowiska. Czyli każdy może [nie musi] zaproponować 10 łowisk z miesiącem, w którym dana tura jego zdaniem powinna się odbyć.  Da to też ciekawy efekt, bo być może jedno łowisko będzie zaproponowane kilka razy i będzie mieć większe szanse na wylosowanie, może być i tak, że dana woda pojawi się w dwóch różnych miesiącach…
  3. Ilość osób. Tym razem nie robimy ograniczeń, bo jak pokazuje rzeczywistość, udział weźmie pewnie połowa. Jeśli pojawi się nam większa ilość ludzi, to będziemy łowić losowanymi parami – nie ma wyjścia.
  4. Rezygnuję, jak planowałem z nagród, bo obserwując siebie i kolegów i w których uczciwość nie wątpię – widzę jak świadomość rywalizacji podnosi „ciśnienie”. Przy większej liczbie ludzi nie chciałbym aby komuś „ciśnienie” podnosiło się niezdrowo , a temu sprzyjają wszelkie pucharki i inne nagrody. Po prostu: rywalizacja dla samej rywalizacji i budowania doświadczenia.
  5. Punktacja. Tu też zmieniamy, tak, by ktoś, kto opuści nawet kilka tur, miał przynajmniej teoretycznie szanse nawet na podium. Po prostu wszyscy niepunktujący w danej turze, ale także nieobecni, będą otrzymywać średnią z punktów za ostatnie miejsca. Przykład: startuje 10 osób. Jedna punktuje – ma jeden punkt. Pozostałe pięć zeruje, a kolejnych czterech nie ma na turze. W takiej sytuacji dziewiątka zeruje i otrzymuje średnią ilość punktów za miejsca od drugiego do dziesiątego [2-10p]. Finalnie mają po 6p każdy.  W ten sposób można nie być nawet na połowie tur, a przy szczęśliwym zbiegu okoliczności wygrać całą ligę.
(fot. A.K.)

Wszystko inne pozostaje bez zmian. Trochę się zżymaliśmy czy zmniejszyć wymiary okoni na 23cm i kleni na 25cm, co sugerowały m. in. osoby chcące wziąć udział w przyszłorocznej edycji, ale jesteśmy twardzi – nie będziemy łowić narybku, bo to śmieszne, a prawie każda tura zamieni się w łowienie małych okoni. Nudne.

Czyli wszystkie gatunki zaczynają punktować wg regulaminu PZW danego łowiska, plus ryby „małe” [okonie, płocie, wzdręgi itp.] muszą mieć minimum 25cm, by się liczyć. Nie punktujemy ryb mających ochronę w danym miesiącu.

(fot. A.K.)

Rybę punktujemy: 1p za sztukę dającą punkty + tyle punktów ile długości ma ryba + 10p za każdy centymetr powyżej minimalnego wymiaru. Przykład  – szczupak 65cm. 1p za samego miarowego szczupaka + 65p [długość ryby] + 50p za 5cm nad wymiar. Razem – 116p. Oczywiści musi być fota. Niekoniecznie z centymetrem, ale w ręce, na podbieraku, by był jakiś punkt odniesienia.

Zapraszamy wszystkich zainteresowanych taką zabawą z okręgu krakowskiego i ewentualnie ościennych, gdyż dalej nie planujemy się wybierać, a i mamy świadomość, że raczej nikt z większej odległości nie będzie bujał się do Krakowa. Zabawa i dla muszkarzy i dla spinningistów.

(fot. A.K.)

Aha, tym razem ja przynajmniej będę proponował te trochę bardziej tajne łowiska, bo na tych uczęszczanych wodach PZW jest słabo.

Chętne osoby proszę o informację tylko na mail: wedkarskiewakacje@gmail.com

Listę zamykamy 31 stycznia.

(fot. A.K.)

3 odpowiedzi

  1. Może jakiś artykuł O przynętach które w tym roku dawały największe efekty. Wiem że przynętę dostosowujemy do ryb, pory dnia, wody itp. Lecz w naszych pudełkach są takie na które łowimy często i sporo. Chodzi mi głównie O UL. Pozdrawiam

  2. Przynętom w ogóle poświęcę dwa teksty, koncentrując się albo na nowościach, albo na produktach nie nowych, ale rzadko używanych, a przynajmniej w moim przypadku bardzo skutecznych. Odnośnie przynęt podczas zabawy w ligę, to wyniki mieliśmy generalnie tak skromne, że nie odważyłbym się wskazać wabików, które się wybijały. Ilościowo [najwięcej złowień wliczając drobnicę nie dającą punktów] na pewno dominowały u mnie ripperki Crazy Fish o zapachu krewetek. Zgniłozielone z czarnym i czerwonym brokatem, 4cm, zazwyczaj na główkach 1 – 1,5g.

  3. Ponieważ już wpadają zgłoszenia do ligi, mam prośbę. Jeśli ktoś się zdecyduje, niech od razu podsyła proponowane przez siebie do losowania łowiska [jedno na dany miesiąc, ale mogą się powtarzać, jak ktoś nie ma pomysłu, to może zaproponować mniej, albo zdać się na wybory innych – jak wolicie].

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *