Szukaj
Close this search box.

Liga spinningowo-muchowa – II etap

Sam nie wiem od czego zacząć. Było tak emocjonująco, że ostateczny wynik ustanowiliśmy po wspólnych konsultacjach dopiero następnego dnia po południu!

Zacznę może tak: na II turę naszej zabawy w ligę spinningowo-muchową wylosowaliśmy śląski odcinek Wisły, od stopnia Jankowice do ujścia Skawy. Bywałem często w tamtych stronach, ale ostatni raz jak jeszcze nie było…progu. Tak więc sporo musiało się zmienić.  By nie jechać na totalnie obcą planetę, wybrałem się z kumplem tydzień wcześniej na nazwijmy to – „trening”. Mimo niezbyt sprzyjającego wiatru [silny, ciągły i zimny ze wschodu], oraz chyba najgorszej pory dnia [11.00 – 15.00], byłem bardzo pozytywnie nastawiony. Nie tyle ze względu na brania, co ilość ryb jakie widziałem. Ryb  –dodajmy – punktujących, a nie jakichś drobin. Wszystko wskazywało, by wybrać prawy brzeg,  gdzie są przylane, osuwające się w wodę opaski, tworzące jakby wypłycenia, wchodzące w Wisłę raz na metr od brzegu, raz na 5m. Fatalne okazało się tylko chodzenie po tym wszystkim. Wysoki stromy brzeg był nieprawdopodobnie zarośnięty i ryby widziały nas z daleka mimo wysokich traw. Myślę, że kłopotem był hałas jaki się robiło wśród tego zielska, co chwilę albo się potykając, albo zjeżdżając znienacka do wody. Z kolei dno przy brzegu okazało się niezwykle zdradliwe i nierówne. Dosłownie, robiąc mały krok, głębokość zmieniała się często o pół metra, a w skrajnych wypadkach o ponad metr. Mnóstwo małych ale głębokich dziur. Zresztą kumpel w pewnym momencie znalazł się w sytuacji gdy nad wodę wystawały mu tylko ramiona i głowa… Najgorsze były spore głazy na resztkach starej faszyny. Naciskało się na kamień nogą i niby twardo. Stawało całym ciałem i czasem dopiero po paru sekundach patyki pękały, a kamień nieznacznie się przekręcał. Nie mniej dało się do ryb podejść całkiem blisko, a na tych zalanych kamieniskach pływało tego dość dużo.

(fot. A.K.)

Najgorszą przeszkodą była przejrzystość wody. Nie zmieniła się od tych prawie 15 lat! Nadal ma wygląd mydlin, rozcieńczonych czystą wodą z widocznością do może 20cm. Jakaś masakra. Okazało się, iż ryby kompletnie nie reagują na najmniejsze gumki. Chyba ich zwyczajnie nie widziały. Gumami zresztą, tymi na większej gramaturze łowiło się trudno – non stop zaczepy i to z tych ostatecznych. Dodatkową trudnością były nitkowate glony. Praktycznie wszędzie…Pół biedy jak się złapało za większą ich ilość, bo to się czuło. Gorzej, jak przyczepiała się jedna nitka, a człowiek w skupieniu nadal mieszał wodę i dopiero po wyjęciu wabika było widać, że rzut był zmarnowany.

Łowiliśmy obaj z kumplem zupełnie inaczej: on przede wszystkim w głównym nurcie nad dnem, około 7cm grubym „robalem” na kilku gramach i  plecionką; ja nad zalanymi kamieniami małą wirówką, na którą mnie przynajmniej ryby brały i żyłką. Realnie spędziliśmy tu może dwie godziny. Wyniki nie były szczególne, ale – co napisałem wyżej – sporo przyzwoitych ryb było widać. Obaj złowiliśmy po 15-16 ryb, przy czym kolega same okonie [jeden by punktował, bo miał 25+], a ja małego jazia, osiem okoni i siedem klonków z czego jeden też by bardzo uczciwie punktował.

(fot. A.K.)

Ale byłem zadowolony, biorąc pod uwagę krótki czas łowienia i porę dnia. Łowisko niby typowe ale niełatwe, sensownych ryb sporo w zasięgu wzroku.

Miałem piękne branie czegoś większego, niestety ryba się nie zacięła.  Trzy przyzwoite jazie [jeden samotny około 35cm i dwa około 40cm], niestety nie reagowały. Widać, że ryba niezbyt brała. Zresztą wśród blisko dziesięciu innych spinningistów, póki byli w zasięgu wzroku, widzieliśmy jak tylko jeden złowił małego okonka.

Resztę czasu spędziliśmy w drodze nad kanał i nad nim. Tam jednak mimo tabunu ludzi nie widziałem, by ktokolwiek coś wyjął. Sami nie mieliśmy brań.

Wniosek dla mnie był następujący: nastawiam się na klenie i jazie, łowię maleńką wirówką na zalanych przybrzeżnych kamieniskach.

Bardzo ciekaw byłem muszkarzy, ale Patryk, który postanowił obadać teren z muchówką dwa dni przed zawodami, trafił na dzień z huraganem i zwyczajnie nie było warunków do wędkowania.

Cała zabawa zaczęła się o 15.00, 19 czerwca. Było nas tym razem siedmiu – dwóch z muchą, a reszta spinning.

(fot. A.K.)

Wiem, że niektórzy potraktują to jak usprawiedliwianie kiepskich wyników [choć wcale aż tak słabe nie były], ale faktycznie było trudno. Po pierwsze w ciągu dwóch dni, po piątkowych mini tornadach jakie przetoczyły się między Oświęcimiem a Krakowem, ciśnienie skoczyło o 20hPa w górę[15 stopni z piątku na sobotę, a potem jeszcze dobiło o pięć kresek]. Dwa – były nieduże ale częste wahania poziomu wody. W chwili gdy przyjechaliśmy Wisła opadła około 30cm, co było widać po śladach na brzegu. Wiał umiarkowany wschodni wiaterek, który około 17.30 nagle zamarł, czyniąc atmosferę senną i leniwą. Cały czas rosło zachmurzenie, by koło 22.00 nastąpiła silna ulewa z burzą. Było dość gorąco. I dwa dni przed centralnym dniem pełni.

Nie licząc trzech grunciarzy, nie mieliśmy konkurencji. Każdy podreptał na wypatrzony przez siebie odcinek. Ja wychodząc z krzaków nad wodę, płoszę z pierwszego stanowiska ze trzy klonki, ale mające co najmniej te punktowane 30cm. Byłem pewny swego – przyznam to uczciwie. I założyłem sobie, że minimum to cztery punktowane klenie [30+]. Brań mam dużo, jednak wciąż biorą mikrusy. Ewentualnie ciut większe ale za małe by dać punkty.

Powyżej mnie – Patryk  i po drugiej stronie Wojtek – obaj z muchówkami łowią okonie. Na razie maleństwa.

Maciek gdzieś znikną, ginąc w trawskach, kierując się ku połączeniu ze Skawą.

Po mniej więcej kilkunastu minutach, wiem, że mój plan trochę się nie sprawdzi, bo woda jest jednak niższa niż tydzień wcześniej i zwyczajnie w wielu miejscach nie da się poprowadzić przynęty. Glonów jakby przybyło. Trzeba kombinować na skraju takich kamiennych półek w sąsiedztwie głębszej wody, w jakby „dziuplach”, z których chyba wymyło pojedynczy większy kamień.

Około 17.00 ma miejsce jedyny, wyraźny przebłysk słońca. Myślałem nawet, że pogoda przełamuje się w tę lepszą stronę. W wyrwie na granicy zalanych kamieni i głównego nurtu mam wyjście klonka. Taki pod 35cm. Skubną wirówkę i tyle. Rzucam jaziowym mikro wobkiem. Natychmiastowe branie, szybki hol, mimo cienkiej żyłki, już liczę w głowie punkty…Spiął się. W tym miejscu miałem jeszcze dwa wyjścia miarowych kleni, ale bez kontaktu z przynętą.

A potem u mnie było już tylko gorzej. Liczne brania ale zbyt krótkich ryb, dość dużo wyjść potencjalnie miarowych kleni, ale tylko wyjść.

Tymczasem Jacek, który obrał całkiem inna taktykę [łowił wyraźnie pracującym około 5cm woblerem], udał się powyżej mostu. Tuż po 17.00 ma ładne branie i wychodzi na powadzenie przyzwoitym kleniem.

(fot. J.B.)

Patryk ma klonka  30+ ale mniejszego niż kolega. Uznaje, że nie zrobi mu zdjęcia bo…taki mały.

Ja po bojowym braniu i sekundzie nadziei wyjmuję…wzdręgę. Maleńką.

Około 18.00 trzech z łowiących niezależnie od siebie idzie nad kanał. Dwóch  z nich nie ma żadnych wyników. Natomiast Przemek owszem. Zmienił wabik na duży boleniowy wobler. Po niedługim czasie doczekał się dynamicznego brania i oporu na tyle dużego, że mógł liczyć na dobre miejsce. Tymczasem – duży zawód: sumek. Ani miarowy, a poza tym nie punktowany – okres ochronny.

(fot.P.K.)

Gdy Jacek mierzył swojego klenia, Maciek przedzierał się przez chaszcze, także w górę rzeki, gdyż doszedł do wniosku, że niżej woda prawie stoi. Łowił wirówką Mepps 0. Rzucał nią daleko w nurt. Tuż po 18.30 ma minimalnie większą rybę niż kleń Jacka.

(fot.M.K.)

Oczywiście większość z nas nie wie jak idzie pozostałym, bo się zwyczajnie nie widzimy.

Ja tymczasem zachodzę w głowę jak niska jest aktywność większych ryb. Wszelkie „wyspy”, czy to z kamieni, czy osiadłych na dnie pniaków świecą pustkami. Mimo rojów owadów nic do tego nie skacze, nie spławia się.

(fot.A.K.)

Gdzieś tak około 18.00 zacząłem mieć mniejsze wymagania. Najpierw, by złowić choć trzy punktowane  klenie, potem trzy jakiekolwiek punktowane ryby. Na koniec…jedną. Ale zanim sięgnąłem życzeniowego dna, dostrzegłem mniej więcej o 19.00 pokaźne stadko jazi. Pływały jakieś 30m poniżej mnie obskubując coś z kamieni przy samym brzegu. Podchodziłem do nich na długość rzutu chyba z dziesięć minut. Lekko je przepłoszyłem, ale dwa powróciły dość szybko, a po kilku minutach reszta. Było ich z 8-10. Takich koło 40-ki. Przynajmniej te, które widziałem.

Rzut pierwszy i pełna ignorancja, mimo, że wiróweczka przeszła nad i między grzbietami ryb. Nawet nie zareagowały. Te co stały niemrawo, robiły to nadal, a obskubujące wielki kamień też jakby nie zauważyły. Rzut drugi. Ależ się napiął! Tyle, że taki  – może z 25cm. Nawet go nie widziałem wcześniej. Cała reszta w panice daje dyla. A ten maluch i tak mi spada…

Zbliżający się wieczór jakby ostudził nawet te mniejsze ryby. Maciek stawia na jedna kartę i próbuje skusić bolenia, który kilka razy na wprost niego  coś atakuje. Wzbudza nawet jego zainteresowanie, bo po którymś rzucie boleń odprowadza wobler pod sam brzeg. Ale na atak się nie skusił.

Po trzeciej wzdrędze nie wyrabiam i robię jej zdjęcie. Jestem zaskoczony. Tydzień temu nawet jednej. Zresztą to odcinek jednak nurtowy, choć dziś bardzo spokojny, a nie jakieś zastoisko powyżej progu. Szkoda, że takie małe..

(fot.A.K.)

Przy zapadającym zmierzchu sytuacja zmienia się dynamicznie. Najpierw Jacek mocuje się z większą rybę, która „zwozi” go ze 100m w dół. Mimo cienkiej żyłki wyjmuje brzanę. Blisko 60cm. Gdyby była punktowana [ochrona] byłby pierwszy, a potem długo, długo nikt.

(fot. J.B.)

Przed samym końcem zdesperowany Wojtek zamienia muchówkę na spinning. Na pół godziny przed końcem ma niezłe trzepnięcie, po czym wyjmuje sandacza na 57cm. Brakuje mu słownie 3cm.

(fot.P.K.)

Ustaliliśmy tak, iż wszystkie ryby małe [krąpie, okonie itp.] muszą mieć minimum 25cm by liczyć się w punktacji. Klenie i jazie – 30cm. Wszystkie pozostałe ryby – wymiar wg regulaminu danego łowiska.

Wracamy, często nie widząc się już nad wodą, tym bardziej, że nad horyzontem wielkie rozbłyski. Ja z niecierpliwością czekam na spływające na mail zdjęcia i krótkie opisy, co kto i ile.

Rano nawet gratuluję Maćkowi i Jackowi. Tymczasem, po południu tak mnie tknęło, żeby sprawdzić jaki wymiar ma sandacz w okręgu katowickim. I…zmiana lidera.

Finalnie wygrał Wojtek z wynikiem 121pkt [sandacz 57cm, oraz nie punktowane 8 okonków i kiełb]. Drugi był Maciek, który zebrał 101pkt [kleń 37cm plus nie punktowane 7 okonków, mały sandacz i kleń], a trzeci Jacek – 91pkt [kleń 36cm i nie punktowane brzana i okoń].

Ja mimo iż złowiłem obok Patryka [około 20 rybek: kleni, okonków, leszcz] i Przemka [14 okonków, oraz kleń sandacz, sum] najwięcej ryb [21 – 3 wzdręgi, 11 klonków i 8 okoni], nie miałem nawet jednej miarowej. Ot – pech, brak szczęścia. Jakby nie nazwać. Oni zresztą też. Paweł miał 10 okoni i małego sandacza.

Łącznie złowiliśmy blisko 90 ryb, siedmiu gatunków.

Już z niecierpliwością czekamy na III turę, na „górskiej” Szreniawie. Nie wiem, jak wszyscy uczestnicy, ale ja mam wrażenie, że sama formuła plus punktacja i różnorodność łowisk czynią taką zabawę bardzo emocjonującą. Jeszcze nie mówię „na bank”, ale będę chciał pozyskać sponsora, by skusić do takiej zabawy więcej osób za rok.

Jedna odpowiedź

  1. No i są jednak jeszcze zmiany. Właśnie Wojtek informował mnie,że jego sandacz nie miał 57cm a tylko 47,więc nie punktuje.Wobec tego II turę wygrywa Maciek, a drugie miejsce ma Jacek. Pozostali nie złowili ryb punktowanych.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *