Szukaj
Close this search box.

Jak akwaryści

Zacznę od rzeczy, o której zupełnie, absolutnie zapomniałem ze względu na te wszystkie perturbacje związane ze zmianą miejsca zamieszkania. Dziękuje jednemu z Czytelników, że mi o tym przypomniał. Ponieważ ilość ludzi, którzy piszą do mnie maile jest już bardzo imponująca, w którymś tekście  chyba z maja albo czerwca zeszłego roku, proponowałem, by po sezonie pstrągowym zrobić zestawienie, jakie były wyniki w poszczególnych rzekach. Sezon wprawdzie się skończył ale ja chętnie bym coś takiego postudiował i mam wrażenie, że wielu innych także. Zachęca mnie do tego jeszcze bardziej fakt, iż ilość relacji, jakie już wpłynęły do mnie, dotycząca tegorocznego otwarcia na poszczególnych rzekach okręgu krakowskiego jest bardzo duża, a praktycznie codziennie dostaję po pięć – siedem maili podsumowującymi kolejne wypady, już z ostatnich dni. Co więc proponuję?

Bardzo bym prosił o krótki mail zawierający cztery informacje:

– nazwa rzeki, ilość wyjść nad tę rzekę w sezonie 2015, łączna ilość złowionych ryb miarowych, największa ryba złowiona w danej rzece

No i potem następna rzeka z podobnymi danymi. Chyba, że ktoś cały sezon był wierny jednemu łowisku. Oczywiście wiem, że pstrągarze są raczej drażliwi w temacie zdradzanie, co i gdzie, ale  – Panowie – wyluzujmy – mowa o rzekach, które wszyscy znają.

Dla mnie takie dane byłyby ciekawe same w sobie, nie mniej jeszcze bardziej ciekawi mnie, czy marny [chyba jeden z gorszych w ostatnich latach] początek sezonu na naszych rzekach wynika z wyeksploatowania łowisk, czy to czynnik wyłącznie pogodowy, czy ewentualnie, jak na Rudawie – potężnego zatrucia rzeki. Proszę więc – zróbcie takie podsumowania o ile prowadzicie swoje statystyki i ślijcie.

A teraz z innej bajki: odbyło się zebranie sprawozdawcze koła, do którego należę. Nie wiem, ale prezes Fornalik, który się pojawił, był chyba ciut zdezorientowany, choć może się mylę. Na bank był nastawiony i chyba przygotowany na ile mógł, na pytania z mojej strony, a ja z tego zrezygnowałem. Koło Krzeszowice obchodzi 25-o lecie istnienia, a ja, mimo, że należę do niego prawie 20 lat, tak kiepsko identyfikuję się z takimi sprawami, że całkiem o tym zapomniałem. Przyznam szczerze, choć nie wiem, czy był to dobry pomysł – zrezygnowałem z batalii z ludźmi z zarządu, ponieważ nie chciałem robić „obory” i psuć atmosfery, a miło to by na pewno nie było. Do takiej zmiany decyzji skłonił mnie fakt, iż mimo, że – jak napisałem –   kompletnie nie identyfikuje się z takimi rzeczami jak obchody istnienia czegokolwiek, to widziałem jakie to miało znaczenie i wagę dla kilku ludzi, których po prostu cenie i szanuję. Miałem jeszcze wrażenie, choć znów może mylne, iż panowie liczyli na wałkowanie tematu za kulisami przy małym co nie co. Informuję jednak, że kwestie, które nie dotyczą tylko mnie, poruszam wyłącznie na forum publicznym, bo ludzie mają prawo wiedzieć, co się dzieje, a nie w zaciszu kuluarowych nasiadówek przy wódeczce, choć wiem, że tak się u nas załatwia kwestie i handlowe, i polityczne. Na szczęście handlowcem nie jestem, a politykiem nie chcę być.

Czy odpuściłem? Nie i nic nie przepadło, a pozytywnym efektem wstrzymania się od stawiania przeze mnie, jak napisałem trudnych pytań jest to, że odbyła się chyba większość o ile nie wszystkie zebrań sprawozdawczych kół krakowskich, co zaowocowało tym, że mam teraz nie jedno, a co najmniej trzy bardzo niewygodne pytania. No i pojawił się jeszcze jeden czynnik…I jak napisałem – temat nie ucieknie, a sądząc z wystąpienia dyrektora biura zarządu – Pana Kocioła – kampania wyborcza powoli się zaczyna. Nie mam zamiaru przekonywać nikogo, że nie rzucam słów na wiatr, podobnie jak nie mam zamiaru udowadniać jak jestem cierpliwy i wytrwały.

Zupełnie na chłodno i spokojnie powiem Wam tylko Panowie, że macie naprawdę o tyle łatwiej,  iż jestem totalnie zmęczony i przeprowadzką, i problematycznym stanem zdrowia mojego ojca, bo już byście mieli na karku oficjalnie zarejestrowane spinningowe stowarzyszenie liczące na wejściu kilkaset osób, do czego mnie namawiają z każdej strony przede wszystkim wędkarze, ale też ludzie z różnych organizacji o charakterze ekologicznym, turystyczno – krajoznawczym czy też kilka osób zawiązanych z krakowskimi kręgami politycznymi. Pisząc to, mam nawet przed sobą projekt statutu takiego stowarzyszenia, który mi przedstawiono. Czy mam Wam wysłać jego kopie abyście uwierzyli, że to prawda?

Jeżeli wciąż będziecie bazować na dziadkach, których wyłącznym celem jest tona wiecznie żerującego karpia w kałuży, to obudźcie się, bo za 5 – 10 lat tych dziadków już nie będzie, a ludzie mojego pokolenia i szczególnie młodsi wystawią Wam rachunek nie do zapłacenia. Zacznijcie być bardziej elastyczni i świadomi w jakim kierunku toczy się przyszłość, a przede wszystkim ogarnijcie jak duży i jak powszechny jest, że tak dosadnie napiszę  – poziom wku…..nia na politykę jaką uprawiacie. Dodam tylko, że na zebraniach kół tego nie zobaczycie, bo sami wiecie ile osób na nie chodzi. Ale nie jest tak, że ci, których na nich nie ma, są obojętni. Chcą po prostu czegoś kompletnie innego, niż mdłe posapywania nad kolejnymi sprawozdaniami w rytmie zapyziałego statutu PZW sprzed pół wieku.

Jak widzieliście na zebraniu – jestem człowiekiem raczej ugodowym i paradoksalnie skłonnym do kompromisów. Uważam, że lepiej się porozumiewać, tym bardziej, że tych wód w Krakowie jest tak mało, i że szarpanie się o nie ani łatwe, ani przyjemne nie jest, co doskonale wiecie, tym bardziej, że już jest konkurencja w postaci MZW, który mimo, że budził moje nadzieje – dla mnie okazał się ślepą uliczką.

Krótko mówiąc – Wasz ruch. Albo będzie dialog, albo będziecie „walić głupa” i czekać na rozwój wypadków. Tylko jak złapię oddech i mój poziom frustracji jeszcze urośnie, to przyklasnę pomysłowi założenia takiego stowarzyszenia i wtedy ja i mnie podobni nie będziemy już opozycją, tylko wyłącznie konkurencją…

Zebranie  w moim kole zwróciło mi uwagę na dwie kwestie. Obie bardzo istotne. Jedna wniknęła z drugiej. Tu szczególnie młodych wędkarzy– proszę, by czytać bardzo uważnie, gdyż okazuje się iż w ramach idiotycznie sztywnego statutu PZW, można dużo pod warunkiem…że jest wola.

Oczywiście najważniejszym punktem okazała się, jak w wielu kołach zresztą  – kwestia łowisk specjalnych, czyli trzech rzeczy: ile to będzie kosztować, jaki będzie regulamin tych łowisk [czyli w głównej mierze chodzi o to, ile można będzie zabrać ryb] oraz czy będą i jaki kształt przybiorą zarybienia.

I tu mnie trochę zmiażdżyły wypowiedzi kolegów. Otóż po zaprezentowaniu projektu doszło do dyskusji. Jeden z wędkarzy rzucił hasło, że on nie chce opcji no kill [było słownie 10 takich licencji za symboliczne 20zł w zeszłym roku – sam z niego skorzystałem, będąc słownie raz na jednym z łowisk]. Nie co zdumiony zapytałem dlaczego? Spodziewając się najgorszego, zostałem zaskoczony argumentami, że ludzie łowią delikatnie, karpie rwą zestawy, z pysków wiszą im resztki  żyłek, potem nie chcą żerować, a jak już to słabo walczą… Wszystko dotyczyło spławika. Pytam więc, czy są jakieś uwagi do spinningistów. Cisza. Szybciutko zaproponowałem sprecyzowanie zapisu, że opcja no kill jest tylko dla łowiących na przynęty sztuczne. Głosowanie. Jednogłośnie.

Przechodzimy do tematu zarybień, a tu mały „dym”, bo cześć stanowczo protestuje przeciwko zarybieniom…szczupakiem. Przy okazji widzę, że wielu ma takie nieszczęśliwe miny, a gdzieś tam nadal po cichu „boli” kwestia opcji no kill, bo widzę, że gadają. I teraz uwaga: widząc, jak jest, zaproponowałem zmianę podjętej już uchwały. Oczywiście, któryś z zaproszonych z okazji 25 rocznicy założenia koła gości [ było kilku przedstawicieli z innych kół] –  jakiś tam „jajogłowiec” –  zaczął burczeć,  „że się nie da, bo już przegłosowane”. I zrobiliśmy niezwykle prostą, choć dla mnie trochę śmieszną rzecz: najpierw zagłosowaliśmy nad odwołaniem, co dopiero podjętej uchwały – znów jednogłośnie. Następnie głosowaliśmy, czy ma być ten no kill, czy nie. Sam się wstrzymałem. Wiecie dlaczego? Bo podobnie jak przytłaczająca większość moich kolegów z koła nie łazi ze spinningiem nad najbliższą rzeczką i nie robiła mi problemów przy przegłosowaniu wniosku o no kill na Krzeszówce, tak ja spokojnie mogę zrezygnować z ich łowiska, a na pewno nie mam zamiaru dyktować jak mają łowić tam, gdzie ja pokażę się sporadycznie. I mnie korona z głowy nie spadła, i większość jest zadowolona. Da się? Da! W PZW jest jak jest ponieważ nie ma woli, co jest podyktowane myśleniem wyłącznie o utrzymaniu aktualnego stanu rzeczy, gwarantującego dopływ kasy, z której ci wszyscy ludzie zarządzający tym bajzlem żyją.

Nie był to jednak koniec całej sprawy łowisk, bo pozostało nieszczęsne zarybianie szczupakiem. Głupot, których się nasłuchałem trudno zaklasyfikować do jakiegoś zakresu pomyłek, czy niedoinformowania. Po prostu poziom wiedzy o ekologii, zależnościach panującym w biotopie są u przeciętnych wędkarzy żadne. Panuje totalny analfabetyzm w tym zakresie. Wiem, że się mądrzę i pewnie mi łatwiej, bo miałem być weterynarzem z docelowo planowaną specjalizacją związaną z rybami i byłem nawet  w takiej szkole, ale przecież można się samemu dowiedzieć, czytając. Choć z drugiej strony skąd? Z WW, które to pismo bawi się w propagandę i malowanie trawy na zielono, daje nagrodę za ukatrupionego rekordowo ciężkiego bolenia [dla mnie i tysięcy osób to żaden rekord,nie tylko dlatego, że martwy – ryby się mierzy, a nie waży], a dopiero po fali krytyki i oburzenia, próbuje się wybielić akcją „uwalniam okazy”. Ta gazeta jest lata świetlne za WŚ i z niej, nawet jeśli ktoś lubi czytać, niewiele się nauczy o zależnościach jakie panują pod wodą.

 Argumenty przeciw szczupakom były mniej więcej dwa:

– ponieważ zwolennicy zarybienia drapieżnikiem chcieli, by ryby wpuszczane były co najmniej pod wymiar, od razu podniosły się głosy, że po co zarybiać dużymi, jak małe przecież są [sam twierdzę, że pewnie ze trzy – cztery miarowe pewnie też, które jakimś cudem ocalały] i  po co burzyć równowagę ekologiczną

– szczupak stanowi zagrożenie dla szczeżui i raka szlachetnego, a oba chronione gatunki występują w jednym ze stawów

Podkręcone nie co towarzystwo ostudziłem jednym zdaniem, w którym wyraziłem myśl, iż dyskusja na temat równowagi biologicznej w stawie o powierzchni hektara i średniej głębokości  1m, jest stratą czasu dla wszystkich obecnych, jeśli wpuszczone zostało tam 300kg karpia i planowane są podobne zarybienia tym gatunkiem w takiej skali. Tu przyznaję, że jeszcze prezes Fornalik celnie poradził, iż skoro mamy komisję zarybieniową w kole, to niech ona decyduje i na tym stanęło, że będzie informacja na stronie koła, kiedy odbędzie się posiedzenie owej komisji i każdy zainteresowany może przyjść, dyskutować i wywierać nacisk.

Szanowni Czytelnicy – większość wędkarzy jest jak akwaryści. Tysiące osób posiada w domu, w pracy zbiornik z czymś, co można nazwać zupą rybą. Kilkanaście gatunków na raz  z różnych stron świata, czasem z nawet z różnych stref klimatycznych; jedne żyjące w wodzie zasadowej inne kwaśnej – w zbiorniku typu „zupa rybna” są zmuszone do siedzenia na kupie w realiach jakie stworzył im człowiek, co zresztą często szybko przypłacają życiem. I podobnie, jak mało akwarystów potrafi docenić zbiornik, biotopowy, jednogatunkowy, tak niestety przytłaczająca większość wędkarzy nie  jest i długo nie będzie w stanie docenić wartości małego, dzikiego stawku z naszymi, złotymi karasiami, linami, szczupakami i okoniami. Stąd potem  kompromitujące przypuszczenia na temat zagłady, jaką mogą sprowadzić szczupaki na raki i małże, a nie dostrzeganie żadnego zagrożenia z pokaźnego stada niemałych karpi, których chcą i jak już za to płacą, to mają pełne prawo mieć.

Ponieważ kilku kolegów z koła czyta moje teksty – napiszę wprost: kompletnie nic o tym nie wiecie. Zagrożenie dla raka szlachetnego ze strony 300kg karpi w tak małej kałuży jak Staw Wroński jest po stokroć większe niż ze strony choćby setki miarowych szczupaków, choćby ze względu na zainteresowanie karpi denną i przydenną strefą, w której  zdobywają większość pokarmu. Jeśli wierzycie iż karpie nie jedzą raków, to…

Co do małży [szczeżuja], to tu jest jeszcze gorzej, gdyż osobnikami młodocianymi, ale już w formie ostatecznej [nie larwalnej] karpie się odżywiają, a na dodatek zachowują jak stado dzików w ogródku, totalnie demolując dno, w którym i na którym żyją mięczaki.

Po wszystkim zacząłem się zastanawiać, dlaczego PZW programowo podczas tych nudnawych zebrań raz w roku, nie zaprasza jakiegoś ichtiologa, by choćby w półgodzinnym pokazie poruszył dany temat. I odpowiedź jest chyba prosta dlaczego tak się nie dzieje: PZW nie ma żadnego interesu by wędkarzy edukować, gdyż ten powszechny analfabetyzm i pokutujące przekonania sprzed 60 lat są jednym z fundamentów polityki, jaką związek prowadzi.

P.S. Szanowny Zarządzie PZW Kraków. O ile moje działania budzą „głębokie zaniepokojenie”, to część z Was, Panowie ma moje namiary, jest mail i można się odezwać i pogadać. Prezes mojego koła, podobnie jak nikt inny  – nie ma żadnego wpływu na moje poglądy i to, co będę pisać, a domenę i serwer opłacam sobie sam – nie jestem niczyim „słupem”. Proszę więc nie próbować wywierać na mnie nacisku przez osoby trzecie, bo to nie ma sensu i tylko mnie utwierdza, jak bardzo duży macie kłopot z ludźmi, których zacząłem reprezentować.

 

 

2 odpowiedzi

  1. Właściwie jakikolwiek komentarz do tego jest zbędny. Madrej głowie dość dwie słowie. Komuś kto nie przekonał się na własnej skórze jak postępują bolszewicy z PZW ciężko to pojąć. Ja jednak doskonale wiem z autopsji co Cię czeka…

  2. Jak ja lubię Twoje teksty… Praktycznie pod każdym podpisuję się min. czterema kończynami… Nasz wspaniały kraj, w którym nikt nie potrafi sobie już niczego odmówić dobrowolnie… Gdzie w każdej branży mamy „specjalistów” przekonanych o swojej nieomylności i racji. Gdzie na jedno gospodarstwo domowe przypada min. jeden Najmądrzejszy… Gdzie pracy u podstaw jest tyle ile ryb w krakowskich ciekach. Gdzie dbałość o szczegóły jest traktowana jak upierdliwość, wybredność i fanaberia czystej postaci…
    W jednym z poprzednich artykułów wypowiada się Pan, z którym miałem kiedyś okazje wymienić kilka postów w zupełnie innym miejscu. Nie mam zamiaru wracać do tego ale dziękuję mu za szybkie i zdecydowane sprowadzenie mnie na ziemię i zniechęcenie do wszelakich oficjalnych działań na rzecz Przerośniętego Zarazku Wódkarskiego…
    Nie do przełknięcia dla normalnego człowieka jest ten powszechny bełkot ludzi bez pomysłu i jakiejkolwiek długofalowej strategii (pomijam strategie pod kryptonimem „stagnacja” i zachęcanie do powszechnego zastosowania metodyki „równania do dołu’).
    A wbrew pozorom restrukturyzacja i wyprowadzenie na prostą nie jest taka trudna i nie wymaga totalnej rewolucji. Wystarczyłoby dopuścić do głosu ludzi merytorycznie do tego przygotowanych, którzy jak znam życie są w zasobach samego związku albo potrafią wskazać właściwe narzędzia poza nim i umiejętnie rozliczać z efektów.
    Działać się da lokalnie. Czasem z duszą na ramieniu, nie licząc środków własnych i tych policzalnych i nie. Ile w tym frajdy to tylko wiedzą Ci, którzy noszą po ciemku selekta i czają się nad ranem na popaprańców z podrywkami… A mogłoby to być wartością dodaną do przemyślanych i zaplanowanych działań w lokalnych strukturach…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *