Szukaj
Close this search box.

Jedna sekunda

Jakiś konkretny komunikat odnośnie zatrucia dopływu Rudawy miał być po dwóch tygodniach. Tymczasem cisza. Żadna z instytucji nic nie opublikowała, nie zamieściła na swojej stronie żadnego komunikatu. Na stronie PZW Kraków także zero informacji o tej sprawie. Dwa dni temu miałem wolne dwie godziny i postanowiłem podłubać w temacie.

Jak jest? A no – po staremu.  Moje zapytania, nie ukrywam w porywach dość zdecydowane, gdy ewidentnie chciano mnie „spuścić po kiju” wywoływały delikatnie mówiąc popłoch. Może dlatego, że przedstawiałem się jako członek zarządu koła,  autor największego wędkarskiego bloga [ot, taka nieskromność]; nie mam wątpliwości, że rozmówców paraliżowała informacja, że pisuję od czasu do czasu dla WŚ. Ale wiecie, co? Najbardziej ożywiało, przyćmione [chyba upałem] kobiety – sformułowanie, że ludzie, czytelnicy chcą wiedzieć! Tak, panika po drugiej stronie to dobre określenie.  W sumie dla mnie nie zaskakujące było to, że jak gadałem z facetem, to czegoś się jednak dowiedziałem i na ogół szybko, zaś babki, przełączały mnie do siebie nawzajem i bez kitu w godzinę zrobiłem chyba z piętnaście telefonów. W szczegółach to było tak.

Na pierwszy ogień poszedł sanepid. Mam nr tel. rzecznika instytucji. Po drugiej stronie odbiera pan Żak jeśli dobrze zrozumiałem. Mówi, że nie jest w temacie, ale jest na zastępstwie, ponieważ etatowy rzecznik ma urlop. Deklaruje jednak, że czegoś się spróbuje dowiedzieć i da znać. No to ładnie się zaczyna – mruczę pod nosem.

Kogo to mamy dalej? Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska. Jedziemy z koksem. Pretensjonalny, naburmuszony głos jakiejś starszej babki oznajmia, że nic nie wie, że mnie przełączy. Dla odmiany, po drugiej stronie radosny szczebiot młodocianego dyletanctwa. Panienka nie wie nic, ale jak zadzwonię za pięć minut, to może czegoś się dowie.

W przerwie dzwonię do ichtiologa okręgu i pytam, czy dostali jakiś oficjalny komunikat od kogokolwiek, zamykający temat śmierci setek pstrągów. Twierdzi, że o niczym takim nie wie, natomiast dyrektor biura okręgu słał jakiś list ponaglający, by uzyskać informację na ten temat.

Znów dzwonię do Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska. Ponowie burcząca pani przełącza mnie do młodego dziewczęcia. Panna mnie zagina, bo twierdzi, że pismo opiniujące całą sytuację przesłano do Zarządu Okręgu… kilka dni temu. Informuje mnie, że takież pismo przesłano także do Wydziału Ochrony Środowiska u mnie w mieście. Cóż, trzeba będzie zaliczyć urząd w Krzeszowicach. Próbuję się czegoś jeszcze dowiedzieć, ale panna twierdzi, że tym się zajmowała prawdopodobnie pani Markiewicz, która jest na wakacjach.

Dobra – krakowskie wodociągi. Znów kobieta. Nic nowego, też nic nie wie. Najlepiej abym zapytał rzecznika [nawiasem mówiąc po co w każdej instytucji rzecznik?!]. Proszę by mnie połączyła. Nie da się, bo faceta nie ma. Daje mi adres e-mail do niego. Muszę napisać mail. Z obecnej perspektywy, to nie wiem, czy mi się chce.

Na koniec „uderzam” do Rejonowego Zarządu Gospodarki Wodnej. Tu jest lepiej. Rozmawiam z facetem, który generalnie orientuje się w pracy swojej i swojej firmy. Słyszę szelest kartek, gość wymienia mi daty i nr raportów odnoście zatruć wody. Nie mają takiego zgłoszenia. Być może moi koledzy do nich akurat nie dzwonili.

Idę do Wydziału Ochrony Środowiska Gminy Krzeszowice. W międzyczasie dzwoni pan Żak z sanepidu. Zwięzła, sensowna informacja: owszem byli na miejscu, ale ze względu na brak zagrożenia o charakterze epidemiologicznym, przekazali sprawę Wojewódzkiemu Inspektoratowi Ochrony Środowiska. Nie ich kompetencje. Przynajmniej facetowi się chciało coś znaleźć i dać mi znać.

Kurna, zamiast siedzieć gdzieś w cieniu krzaków i choćby bez sensu mieszać wodę, topię się na chodniku, bo podanie do wiadomości publicznej prostego komunikatu jest niemożliwe na naszej zielonej wyspie. Przynajmniej w urzędzie jest chłodno. Grzecznie pukam, przedstawiam się i pytam. Pani odpowiada mi, że owszem  – takie pismo z WIOŚ jest. Czy mógłbym dostać skan albo ksero? Nie. A czy mógłbym choć przeczytać? Nie. Pytam – dlaczego nie mogę? „Bo jest ochrona danych osobowych”.

Dosadnie powiem – ja pie…lę – ludzie, dopóki będziecie głosować  na te wszystkie znane od początku czasu „wolności” [1989r] mordy, to miejcie świadomość, iż to się nie skończy! W tych wszystkich urzędach się nie pracuje tylko PEŁNI FUNKCJE. I dlatego m. in. w Polsce jest tak syfiaście, a mógłby to być  bogaty, silny i prosty w obsłudze kraj. Tymczasem jest siatka powiązań rodzinno – partyjnych, hołubiących urzędniczych nierobów, na których wszyscy bulimy podatki. Jaka ochrona danych osobowych? Co to jest? Lista agentów kontrwywiadu? Chyba, że ktoś tam się podpisał pod jakimś mega niefachowym gniotem? Ponieważ ciut się spieniłem, pismo jednak dostałem do wglądu.

Krótko mówiąc  – można je wywalić do kosza. Wg owego raportu, dokonano pomiarów wody, jakie każdy akwarysta może zrobić sobie sam. Nie stwierdzono żadnych odchyleń od normy. Konkluzja jest mniej więcej taka, iż ryby padły, gdyż w wyniku silnych opadów, nastąpiło gwałtowne zmniejszenie się ilości tlenu w wodzie… Brak cenzuralnych słów na taki wywód. Toż to powielana od lat w takich sytuacjach, idiotyczna argumentacja  w którą może uwierzyć tylko ktoś kto nad wodą jest pięć razy w roku w celu zamoczenia tyłka w czasie wakacji. Ja się tylko zapytam o jedno: proszę mi wytłumaczyć dlaczego trzy dni temu – 6 sierpnia, przy temperaturze sięgającej w cieniu 34 stopni i trwającej około godziny mega ulewie, a potem kilkugodzinnej mżawce w tej samej rzece, ani w innych około krakowskich „górskich” wodach, pstrągi nie pozdychały, są i żerują? A owego feralnego dnia w którym prawdopodobnie nastąpiło zatrucie, temperatura zjechała z 25 stopni do 17 w momencie nadejścia wielkiego huraganu, przy którym deszcz polał, a raczej pokropił z pół godziny. I potwierdzi to każdy mieszkaniec gminy, który był wtedy na miejscu.

A teraz najlepsze. W całym piśmie nawet nie zająknięto się o ewentualnych analizach padłych ryb. Zapewne takich analiz nie było. Pewnie były problemy w zdecydowaniu się, które wybrać. W końcu mało ich nie było. A może jednak takie badania dały by bardzo konkretny wynik, wskazujący winowajcę i trzeba by było napisać kto to?

W każdym razie mój syn Igor, który w Instytucie Technologii w Waterford kończy kierunek specjalizujący go m. in. w dziedzinie usuwania skutków katastrof ekologicznych miał niezły ubaw.

Chciałem robić zadymę, zebrać kilkaset osób z Krakowa i wysłać list otwarty do tego całego Wojewódzkiego Inspektoratu Ochrony Środowiska z jednym tylko pytaniem: dlaczego nie zbadano ryb? Ale wiecie co? Nie zrobię tego. Jeśli takie pismo trafiło/trafi do Zarządu Okręgu, to ich broszka. Jeśli to kupią bez reakcji – cóż… Ja tam w każdym razie nie pracuję, a mam prywatnie szczególną sytuację i ekstremalnie mało czasu.

A tak na spokojnie. Ja wiem, że woda płynąca jest trudnym obszarem do jednoznacznego wskazywania winnych takich sytuacji. Powiem szczerze  – nie oczekiwałem znalezienia winnego. Byłem świadom, że ryby zostały znalezione najpewniej dobę – dwie po zatruciu. Nie mniej oczekiwałem, że podadzą jakąś konkretną, przekonującą przyczynę tak masowego śnięcia ryb, a nie wyświechtany już slogan, irytująco powtarzający się w tego rodzaju pismach. No i byłem pewien, że zbadają padłe ryby. Ale widać ktoś nie chciał dowiedzieć się zbyt wiele…

A jak jest nad Krzeszówką/Rudawą? Ano, smętnie. Na wysokości Krzeszowic, od oczyszczalni  w dół do połączenia Krzeszówki z Racławką, praktycznie nie ma ryb. Niżej, i im niżej tym jest lepiej, ale trafienie pstrąga 30+ jest sporym szczęściem. Dużo pływa rybek po 26 – 28cm. Nie wiem jak jest poniżej mostu przy drodze na Niegoszowice. Tam i niżej, nie łowiłem. Powyżej oczyszczalni w Krzeszowicach jest masa drobiazgu. Mnie trafiło się kilka ryb po 30-32cm, ale znam te wodę doskonale, a trzeba przyznać, iż jej poziom w tym roku jest tak mały, że nie wiem jak go określić. Ktoś, kto lubi nie widzieć dna nie połowi, bo tu na setkach metrów jest 20 – 40cm głębokości i zero dołków. Widać zresztą, jak szerokim echem odbił się ten temat. Będąc z Wojtkiem na patrolu w piątek, wieczorem 31 lipca nikogo nie spotkaliśmy od mostu w Pisarach do mostu przy wspomnianej drodze do Niegoszowic. Na Racławce też cisza. Będąc trzykrotnie na rybach, też nikogo nie spotkałem ani w rejonie Rudawy, ani powyżej oczyszczalni w Krzeszowicach.

Dobra, wzbijmy się w obłoki, czyli odpłyńmy nad wodę, pozostawiając biurokratyczne układziki za sobą. Pewien bardzo mądry wędkarz napisał kiedyś, że o naszych wyprawach, o tym, czy uważamy je za udane, decydują sekundy. Często ten jeden jedyny moment, kiedy po kilku godzinach ślęczenia nad pustą zdawałoby się wodą, mamy na kiju cokolwiek większego, sprawia, że krew płynie dużo szybciej. Ja miałem ostatnio takie dwa  wyjazdy. Najpierw opowiem o ostatnim, bo tu aż tak spektakularnie nie było, ale się i na nic nie nastawiałem.

Soła była tak maleńka, że na około 2km znalazłem słownie jeden odcinek, gdzie nie byłem w stanie przejść na drugą stronę w spodniobutach, bo było zbyt głęboko. Poza tym niżówka jak nie wiem co. Nastawiliśmy się z Pawłem na świnki, bo przepięknie woda ta odżywa w temacie tego gatunku. Tyle, że te małpy, tego dnia ewidentnie nie żarły. Sporo spławikowców na brzegach i wszyscy nastawieni na ten gatunek. Widziałem słownie dwie wyjęte świnki. Najbardziej uderzyło mnie jednak to, iż żadne inne ryby też im nie brały. My stając na głowach mieliśmy niezbyt liczne okonki. Mnie dopiero pod wieczór dopisało szczęście i w czterech czy pięciu rzutach wyjąłem takie po te ćwierć kilo. Przyplątały mi się także trzy kleniki. Paweł miał malutką brzanę.

Przesuwamy się od stadka do stadka prosiaków, ale te ignorują nas totalnie. Ale jest miło, choć aura senna i bezpłciowa. Spore zachmurzenie, pokrapuje momentami deszczyk, ale tak, że sam nie wie czy dalej padać, czy już nie.

Paweł w końcu na przelewie z wodą 0,4m zacina świnkę. Niby tylko 35cm, ale przy tych przeźroczystych pasiaczkach duża. Ja wychodzę ze skóry, obserwując jak kolejna świnka, jedna za drugą podpływa do streameppsa i skubie go tak, że nie czuję tego mimo delikatnej wędki i żyłki 0,10mm. Nawet bym nie wiedział o tym, gdyby nie było widać.

Dochodzimy do przy tak małej wodzie dużego zastoiska. Woda sięga prawie do krawędzi spodniobutów. Nad przeciwległym brzegiem do lustra wody kłoni się szpaler małych wiklin. Pod nimi widać przemykające stadka świnek. Dominują 30-ki, ale migają co jakiś czas takie lekko pod pięć dych.  Katujemy fragment Soły chyba z godzinę. Bez brania. Jakieś 30m w górę leniwego tu nurtu, w miejscu gdzie zaczyna się pas wiklin, na ewidentnym wypłyceniu dostrzegam oczkowanie jakichś większych ryb. Obstawiam jazie. Musi być ich co najmniej 10  – 15 sztuk. Ostrożnie podchodzę na jakieś 15 m. Mikro ripperek [2,5cm] na 1g leci bez problemu. Dotyka powierzchni i w tej sekundzie branie. Piękne przygięcie miękkiego kija w porównaniu z niemrawym telepaniem się okoniowego narybku. Jestem pewien przyzwoitego klenia. Ryba szybko zawraca i płynie na mnie z nurtem. Kiedy mnie mija widzę…świnkę. Początkowo wydaje mi się, że jest zaczepiona za płetwę piersiową, ale gdy ryba robi zwrot, okazuje się, że gumka tkwi do połowy w tej śmiesznej mordce. Znów proszę się nie śmiać, ale te 40cm wniosły troszkę życia do sennej jak aura wyprawy.

(fot. A.K.)

Jeszcze bardziej bezrybnie, aczkolwiek finalnie, zdecydowanie emocjonująco było nad dolną Rudawą. Znajomy wędkarz, który pisuje do mnie od czasu do czasu [za co Mu dziękuję], zachęcił mnie do odwiedzenia tej wody. Ostatni raz byłem tam chyba w 2011r i potem już mi się nie chciało, choć w latach 2009- 2010 z przyjemnością odwiedzałem ten fragment, ciesząc się dużą ilością brań okoni i na wiosnę podglądając żółwie czerwonolice, dość licznie reprezentujące tutejsza faunę herpetologiczą.

Wg mojego znajomego z sieci, ponoć znów  warto tu podjechać. Analizując pogodę i Jego spostrzeżenia, doszedłem do wniosku, że po pierwsze muszę spróbować albo ekstremalnie wcześnie rano, albo późno wieczór i nastawiając się na klonki, powinienem łowić malutkim smużakiem, zaś by rzucić nim dalej, to trzeba poprzestać na żyłce 0,10mm. Tyle, że nie liczę na nic więcej niż 35cm, więc raczej bez obaw. Zbierałem się do tego wyjazdu chyba z pięć razy, ale zawsze kończyło się na wyłączeniu budzika i przekręceniu się na drugi bok. Tym razem jednak jakoś sam z siebie się dźwignąłem, nawet bez zegarka. Zbierałem się jak to ja o świcie – jak flaki z olejem i nad wodą byłem dopiero o 6.30.  Duże i niskie zachmurzenie, aczkolwiek niejednolite i leciutki, zachodni wiaterek, dawał jakieś nadzieje. Ciśnienie nie bardzo pod klenia. Dla czytelników, którzy nie są z Krakowa napiszę, że Rudawa tutaj płynie na ogół bardzo leniwie, ma przeciętnie 3 – 4m szerokości, przy dość znacznej miejscami  głębokości. Trafiają się pozostałości po bardzo starych spiętrzeniach, ale generalnie jest trochę monotonnie. Rzeka płynie raczej na krechę wśród dość stromych i teraz mocno zarośniętych wysokimi trawami brzegów. Typowo nizinna i łąkowa rzeka.

(fot. A.K.)

Przy tak niskim stanie Rudawa wygląd na jeszcze bardziej zarośniętą niż jest. Duża część dna jest przykryta leniwie falującymi kitami kilku gatunków roślin wodnych. Zielsko jednak nie cieszy oczu świeżą zielenią, tylko jest jakby ciut przybrudzone.

(fot. A.K.)

Wiele jest zastoisk z cokolwiek „podkiszoną” roślinnością. Miejscami na takich „wyspach” osiadają śmieci, ale nie ma ich za wiele. To  na samym początku, właśnie w takich miejscach słyszę, a potem widzę delikatne, dyskretne ale jednak ataki na maleńkie, rybie iskierki próbujące się schronić w gąszczu.

(fot. A.K.)

Plan jest taki, że wbity w spodniobuty [jest 20 stopni więc ujdzie], bardzo powoli przemieszczam się na granicy stromego brzegu, nie obawiając się, zjechania w czasem głębszą wodę. Ubrany na zielono, do pasa otoczony jestem trawami. Wykonuję kilka rzutów smużakiem, głownie pod przeciwny brzeg, jakieś 7 – 10m w skos rzeki i dość zdecydowanie „biegnę” po tafli.  Zanim rzucam, czekam około minuty, bo czasem udaje mi się zobaczyć spław, albo samą rybę. Jeśli nic się nie dzieje, to dla poprawienia miejscówki, zakładam żółty, calowy twisterek na 1g i już bardziej przy dnie i w toni próbuję cokolwiek sprowokować.

Cuda się jednak nie dzieją. Owszem – odnotowuję kilka wyjść około 30cm ryb ale bez brania. Na twistery wyjmuję dwa okonki. W pewnej chwili pod nogi podpływają mi dwa jazie. Niewielkie – góra 35cm; przemyka kleń podobnej wielkości…

Mija godzina. Rzucając któryś już raz w jakby płytszym i szerszym rozlewisku widzę kątem oka, jak woda pod moim brzegiem, tyle, że z 8m niżej nienaturalnie zadrżała. Pod samymi, zwisającymi trawskami. Nie wiem, co to była za ryba, ale nie mała [jakieś 45cm]. Wychodziła do smużaka ze cztery razy, ale na tym się tylko kończyło. Pokaźny cień zaraz zawracał. Podany twister penetrował schronienie ryby kilka razy bez echa. No i któryś rzut wyszedł mniej udany. Wabik poleciał znacznie niżej i zawiesił się na trawach. Nie chcąc spalić miejscówki, cierpliwie i lekko podszarpywałem cieniutką żyłką. Udało się. Gumka wpadła do wody. Chciałem sprawdzić, czy delikatna żyłka nie zaplątała się wokół kabłąka i nie zwijałem. Gdy sprawdzałem jak się sprawy mają, kijem bardzo mocno przygięło, a jakaś ryba momentalnie wbiła się w trawy przy brzegu po czym się wypięła.

Dochodzi siódma, a tu ewidentnie robi się „parówa” – niebo nieznacznie pęka, pojawia się błękit i widać, że za godzinę będę ugotowany w gumie. Dotychczasowy wynik mam taki, że już w duchu powtarzam sobie, iż szybko tutaj się nie zjawię. No i mam taką sekundę, ten moment, gdy karta się odwraca, a wszystko nabiera barw, emocje zaś… Dla takich przecież to robimy.

Ryba wzięła kuriozalnie. Stoję nad czymś, co od biedy można nazwać mikro zatoczką. Woda tu zdecydowanie głębsza. Kilkanaście metrów niżej jest małe bystrze. Kilka rzutów smużakiem przeszło bez echa. Stoję wprawdzie jak czapla, jakiś metr nad lustrem, ale nieruchomo jak słup soli, nie licząc palców, trzymających wysuniętą teraz do połowy nad wodę wędkę i zapinających właśnie twisterek. Kabłąk otwarty, by łatwiej manipulowało się linką.

Rzut oka na taflę i jakieś pół metra pod wodą widzę pięknego klenia, nieśpiesznie płynącego pod prąd. Twister akurat był już zapinany. Natychmiastowa, choć pozbawiona większej nadziei decyzja. Otwieram palce i gumka wahadłowym ruchem szybuje pod szczytówkę wędki, po czym zaczyna tonąć. Kleń ku mojemu zaskoczeniu, jak z procy wystartował ku powierzchni, ale się rozminą z wabikiem. Zanim cokolwiek do mnie dotarło, grubas błyskawicznie zawrócił i mimo niezamkniętego kabłąka poczułem szarpnięcie. Domykając kabłąk ręką, czułem tylko jak żyłka  z dużą prędkością spada ze szpuli, a po chwili 2,8m kija gięło się jak na zdjęciach z katalogów. Tyle, że kleń podciągnął jeszcze ze cztery metry i podobnie jak ryba wcześniej, na pełnym gazie [w końcu jak go zatrzymać na takiej żyłeczce?] zaparkował w jakichś roślinach. Wyglądało na to, iż wbił się w rośliny wodne, na tyle głęboko pod przeciwległym brzegiem, że żyłka wlazła w trawy –  już te lądowe. Tyle, że ryba się nie rzuca. Po prostu stoi. Napinam na granicy wytrzymałości żyłkę i czekam. Po około minucie nic się nie zmienia. Schodzę więc kilka metrów niżej i już pod innym kątem – wydaje mi się że zmuszającym klenia do unoszenia głowy w górę – nadal napinam linkę. I tak sobie stoimy chyba kilka minut. Nie wiem, czy ryba nie wytrzymała presji psychicznej, czy było mu niewygodnie. Dość niezdarnie, na wstecznym biegu sam się wycofał z zielska i dał susa w środek rzeki.  Nadzieja rośnie i obawy także, bo ryba robi krótkie ale mocarnie odczuwane susy do dna. Jestem tak podekscytowany jakbym był pierwszy raz nad wodą, na rybach. Postanawiam zrobić choć jedną fotkę. Niech choć taką pamiątkę mam, jakby się zerwał. Niezdarnie, bo ryba robiła co chciała cykam chyba z 10 fotek, ale wszystkie słabiutkie. Nie ten kąt, nie to światło.

(fot. A.K.)

Kilkadziesiąt sekund i kleń zauważalnie słabnie. Nadal uparcie odskakuje po kilka metrów, ale już pod powierzchnią i nawet nie myśli o płynięciu w trawy. Jest śliczny. Szacuję go na pół metra.  Ładny, a jak na tak małą rzekę to duży. Zsuwam się w wodę. Małe zaskoczenie – mam prawie po pierś. Wypompowany żarłok wykłada się mi prawie pod brodą. Biorę go delikatnie pod brzuch. Zero rekcji. Szybko odkładam rybę na trawy i natychmiast muszę odrzucić kij i docisnąć klenia do roślin drugą ręką, bo załapał, że przegrał.  Dwoma rękoma podnoszę go i przeciskam w wyżej położone ziele, aby nie zjechał w wodę i z niejakim trudem wyłażę na stromy brzeg. Kilka fotek. Ma 51cm.

(fot. A.K.)

Żałuję, że nie zrobiłem mu zdjęcia przy wypuszczaniu, ale spodziewałem się, iż czmychnie po kilkudziesięciu sekundach. Tymczasem, owszem – łapał oddech z minutę, ale grzecznie siedział na jednej dłoni. Akurat wyszło słońce. Wyglądał bajkowo z mokrym, ale wystającym nad powierzchnię grzbietem i tymi jedynymi w swoim rodzaju łuskami.

Potem już nic się nie działo. Zaliczyłem na smużaki kilka niemałych okoni, które w pstrągowym stylu, startowały znikąd, gdzieś od dna i zawijały owada z powierzchni.

(fot. A.K.)

Ale w porównaniu z tym kluskiem to nic już nie miało znaczenia. Trudno mi ocenić, ale hol tego klenia trwał chyba z 8 – 10 minut. I ten króciutki czas spowodował, że  trwającą pięć godzin wyprawę oceniam tak bardzo pozytywnie. Mam nadzieję, że klenisko jeszcze urośnie, bo w pamięci mam sztuki spokojnie pod 60cm jakie dość licznie widywałem tu w latach 80-ych, tylko nie miałem pojęcia jak je złowić.

(fot. A.K.)

8 odpowiedzi

  1. Czyli constans. Nikt nic nie wie, nikt nic nie poradzi. W każdym razie gdybym był prezesem krakowskiego okręgu PZW wyznaczyłbym nagrodę za wskazanie lub przyczynienie się do wykrycia i ukarania sprawcy tego barbarzyństwa. Wobec bezmiaru tumiwisizmu wszelkich instytucji nie widzę innego wyjścia dla poszkodowanego jakim jest tutaj okręg a tym samym jego wszyscy członkowie.

  2. Ależ to jest sprawa prosta prawnie – nastąpiło zniszczenie mienia. Mieniem jest ryba wpuszczona przez PZW. Winny jest pociągany z tego samego paragrafu co koleś który podpali komuś dom. Pozostaje kwestia wykrycia.
    Adamie, mielismy rozne różnice zdań, pewnie nieraz jeszcze czy to na niwie publicznej czy osobiście będziemy mieli okazję wymieniać niezgodne poglądy. Tu raczej nie ma watpliwości że zrobiono coś, w obliczu czego WSZYSCY wedkujący na Rudawie mają wspólny front.
    Co do analizy wody przez akwarystów – tak się składa że moje akwaria roślinne korzystają z wody z ujęcia na Rudawie. W okresie zatrucia miałem atak glonów nitkowatych, i mocno podniesione fosfor i azot. A wodociągi twierdzą że nie ma problemu? Pomijam fakt że moje dziecko, pijące czasem wodę z kranu (taki zły ojciec jestem że pod klosz nie chowam, młody żre wiśnie z drzewa, marchew z piaskiem i pije wodę z kranu – i jest zdrowy jak koń), dostało w tym samym czasie regularnej sraczki. Nic strasznego, ale coś w tej wodzie było.

    1. Zgadzam się z Wami w 100%. Nie ma wątpliwości, że poszedł do wody syf i to w dużej ilości. Cały ten WIOŚ zachował się jakby nie chciał znaleźć winnego [nie przebadano ryb]. No chyba, że nie mają technicznych możliwości ale wtedy proponuję wynająć na taką okazję firmę prywatną a urzędników zwolnić. Pewnie będzie taniej o parę baniek w skali roku. Nie zająłem się od początku tematem solidnie, bo najzwyczajniej nie miałem czasu – już niedługo powiem dlaczego, ale na razie nie chcę zapeszać. Następnym razem jeśli będzie, a mam nadzieję że nie, to ściągnę za własną kasę fachowców i jak wyniki będą inne [a na bank będą], to komuś naprawdę narobię kłopotów.

  3. Nie wierzę. W to narobienie kłopotów.

    Kłopotów, owszem, można narobić dziadkowi szpecującemu z robaczkiem.
    Nikomu więcej.
    Zresztą swoje stanowisko przedstawiłem na jerkbait.pl.
    Pozdrawiam serdecznie.

    1. Wybacz, nie mam czasu przeczytać w tej chwili ale jestem odmiennego zdania. Jest to banalnie proste, ale wymaga za to wiele czasu, którego większość z nas ma bardzo niewiele. Ja to przerabiałem wprawdzie z innym wydziałem powiatu i nawet nie kwikli. Poziom dyletanctwa osób zatrudnianych w większości urzędów jest często tak wielki, tak potężny mają bałagan, że wolą się często sami poddać, uznać rację, byle względnie po cichu, niż z wielkim hukiem niekompetencja ujrzy światło dzienne, szczególnie na łamach prasy, w eterze stacji radiowych itp.

  4. Tłumaczenie urzędasów o temperaturze wody i powietrza to kpina w żywe oczy. W czerwcu i lipcu dwukrotnie łowiłem na Szreniawie przy temperaturze powietrza rzędu 28 stopni w głębokim cieniu. Woda jak zupa, z 24 stopnie. Widziałem jednego martwego pstrąga przez cały dzień raz, i żadnego za drugim.
    Szreniawa ma gorsze warunki termiczne niż Rudawa, mniej zimnych dopływów, mętną wodę, i jest regularnie podtruwana przez okoliczne wioski (furmanka gnijącej cebuli zwalona na brzeg na przykład).
    I jakoś ryby dają radę.
    Zdecydowanie PZW potrzebuje sił prawno-porządkowych o szerszych kompetencjach. Niby czemu kanar z ZiKIT może gapowawicza potraktować gazem i założyć kajdanki a strażnik PZW najwyżej uprzejmie poprosić kłusola o dokumenty? W cyilizowanym kraju , np. Irlandii, isnieje instytucja przepadku mienia służącego do kłusowania – czyli też samochodu jakim porusza się nad wodą kłusownik.
    Co do narobienia komuś kłopotów – całym sercem życzę Adamowi aby mu się udało, natomiast rozsądek podpowiada że jednak sierżant ma rację.
    Od Niegoszowic do nokilla byłem raz po zatruciu – woda żyje, ryby są, tradycyjnie połowiłem masę drobnicy bez kontaktu z większym niż 30cm.

  5. Osobiście zaangazowalem sie, aby dowiedziec sie kto zatrul Rudawe.Mam podobne do autora blogu doswiadczenia:Wszystkie sluzby ZAWIODLY.Brak skoordynowanych dzialan, przesuwanie i spychanie odpowiedzialnosci z Inspektoratu Srodowiska na Sanepid, z Sanepidu na Wodociagi itd….Smutne, lecz my, podatnicy placimy tym sluzba,a one poprostu nie wypelniaja nalezycie swoich obowiazkow.
    Osobiscie uwazam, iz PZW winien byl dac sprawe do sadu-zatruto ryby, za ktore zaplacili czlonkowie PZW.W przypadku niewykryca sprawcy opracowac plan,aby podobne sytuacje(panika, brak jakichkolwiek dzialan)sie nie powtorzyly,wystosowac pismo do Marszalka Wojewodztwa z wnioskiem-zadaniem odszkodowania

  6. Witam,
    Od ostatniego mojego wpisu sprawą zatrucia Rudawy energiczniej zajął sie Komisariat w Krzeszowicach,tutaj upatruje nadzieję na odnalezienie i ukaranie sprawcy tego barbarzyństwa jakim jest każde zatrucie wody.
    Zdam kolegom relacje pod koniec roku czy ostatecznie udało sie ujawnić sprawce,czy też nie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *