Szukaj
Close this search box.

Liczy się już każde branie

Powoli zbliża się czas, gdy niezależnie już od pogody każde branie jest na wagę złota. Oczywiście próbując „wychodzić” coś większego, bo to dokładnie tak wygląda – te większe ryby najczęściej kosztują sporo czasu; mamy  – zdarza się  – jedno, czasem dwa czy wyjątkowo więcej. Z kolei w różnych, mniejszych zazwyczaj „kałużach”, coraz rzadziej przytrafi się ta setka kontaktów, a nierzadko jest ich tylko kilkanaście…

Zanim w następnym tekście przedstawię jaziowe ostatki, które zaczęły się bardzo obiecująco, choć skończyły poczuciem totalnej klęski, połączę w jeden tekst dwa wypady, gdzie dosłownie o każdy kontakt było takie staranie, iż najmniejsze okonki podnosiły mnie na duchu. W dużej części wpływ na to miała pogoda.

Pierwszy wypad wydawał się być łatwym. Inna tym razem rzeka, ale z tego samego worka [od Soły po Wisłok]. Szczerze, to nastawiłem się na kilka ryb, ale miałem nadzieję, że to będą świnki. Udawało się zawsze kilka złowić w poprzednich latach. Niełatwy to gatunek dla spinningisty, ale lepsza jedna świnka niż pół setki przeźroczystych okonków.

Niby wszystko się zgadzało: dość ciepła noc, bezwietrznie, nieznacznie wyższa woda, ale czysta. Może ciut za sennie i słońce jakby zza mgły.

Zaplanowałem odwiedzić miejscówkę, nad którą nie byłem kawałek czasu i nawet miałem lekki kłopot, by tam trafić. Po mniej więcej 2-3km marszu i ostatnich 500m przez chaszcze, że musiałem złożyć wędkę, jestem na miejscu. Jeszcze tylko przeprawa na drugi brzeg. Niestety – jak mi się zdaje – spóźniłem się, bo na najlepszym miejscu rozkładają się dwaj wędkarze. Cóż, wszak jest blisko południa. Tak to bywa, jak się nie chce wstać wcześniej… Z konieczności idę w dół rzeki, na sprawdzone odcinki, gdzie nigdy nie było wiele kontaktów i  jak już to nie świnki, ale okonie po trzydzieści centymetrów, czasem wyraźnie nad to.

(fot. A.K.)

Dwadzieścia minut cudowania i mam niemrawe wyjście za woblerkiem około miarowego klonka, który ledwo wyczuwalnie trąca przynętę. Jakbym go nie widział, to nie byłbym pewien, czy to ryba. Poza tym cisza.

Schodzę kolejne 50m. Spokojny, majestatyczny nurt. Ze 2m wody; przy brzegu, pod gałęziami minimalne zastoiska. Kolejne 30 minut, jedna guma się ze mną rozwodzi, woląc jakiś kij i cisza.

(fot. A.K.)

Odwracam się za plecy i okazuje się, że wędkarze się zwijali a nie odwrotnie. Nawet jeśli byli od świtu, to odpuścili po czterech godzinach? Źle to wróży.

Przypominam sobie, że niedaleko jest starorzecze. Inne niż to moje ulubione. Całkiem spore, ale płytsze [do około 1,3m], wąskie, niestety bez twardego dna. Nawet przy ekstremalnej niżówce zawsze ma niewielki kontakt z korytem głównym. Jest też dość mocno prześwietlone, bo tylko na jednym brzegu cień i to niewielki rzucają dość liczne krzaczki. Niczym nie wzruszona tafla, nie daje wielkich nadziei, ale gdzieś te okonki muszą być. O świnkach na razie już nie myślę, bo ich najzwyczajniej nie widzę.

(fot. A.K.)

Brań kompletnie brak. Nawet nie widać by jakieś mikrusy odprowadzały gumki. Dopiero maleńka wahadłówka wyciąga spod krzaczków spore stadko kleni. Jakby się ożywiły. Mam ze cztery puknięcia i wyjmuję dwa. Nawet nie miały 30cm. Nie chciało mi się wyciągać aparatu. Po tych dwóch desperatach reszta połapała się, że coś jest nie tak i nawet nie odprowadzały wabika. Kolejne 150m – to samo. Monotonna cisza. Zbliżam się do końca starorzecza. Nadzieja rośnie, bo tu jest połączenie z nurtem głównym i na granicy jest trochę żwirku. Może stoją?

(fot. A.K.)

Nie stały. Nie wiem, co jest. Nic nie widać. Nie ma ich, nie żerują?

Kolejne dość forsowne dwa kilometry, okazują się bułką z masłem w porównaniu z tym, co było potem. By sobie skrócić drogę, władowałem się w bagno. Takie po pas. Nie jakiś tam szlam, tylko gesty muł. Wyjęcie nogi i zrobienie kroku w spodniobutach zajmowało mi chyba z 30 sekund. Jakieś 300m szedłem z czterdzieści minut. Można się było popłakać. Doczołgałem się w końcu do zaplanowanego miejsca, mokry z wysiłku i słaby jak dziecko. Stawy biodrowe miałem tak zmęczone, jak po jakimś ekstremalnym treningu. Miejsca śliczne. Nie ma wątpliwości, widać to było po śladach, a raczej ich braku, że od tygodni nikt tu nie łowił. Jedyne, co widziałem, to nieliczne kleniki wielkości palca. Gorycz.

Z ciężkim samopoczuciem postanawiam dojść do mostu i spróbować poniżej niego. Woda tam inna. Płytsza, szersza i szybsza. Taka nie na tę porę roku. Umęczony, jak legionista na pustyni człapię powoli, pocieszając się, że przynajmniej tu są tylko rzadkie krzaczki.  W pewnym momencie trafiam na samotne gruzowisko. Raczej sztucznie usypane i okraszone wielgachnym drzewem, które chyba przyniósł nurt. Już z daleka widziałem, że woda aż podejrzanie się gotuje. Jakieś duże ryby, co jakiś czas wzburzały powierzchnię. Gdy doszedłem  na tyle blisko, by dobrze ogarnąć plac boju – zdębiałem. Najpierw uwagę zwróciło z dziesięć kleni po około 40cm, ale to nie one tak uderzały o tafle wody, tylko…świnki. Szczerze powiem, tak wielkiego stada nie widziałem od nie pamiętam kiedy. Myślę, że lekko pod sto sztuk w tym połowa to ryby, podobnie jak klenie – pod 40cm, a dodatkowo z 10 sztuk w okolicach 45cm. Może nawet większe. Prawie padłem na ziemię, aby nie uciekły, bo było tam tylko może metr wody. Obserwowałem je z dość wysokiego brzegu. W skrócie – nic nie wyjąłem. Ukradły mi dwie i pół godziny, zaliczyłem jedno branie bez skutecznego zacięcia. Ochoczo podpływały do wszystkich przynęt, ale nie atakowały. Za to co chwilę, któraś dość gwałtownie podpływała do powierzchni, jakby się na sekundę zatrzymywała, po czym szybkim uderzeniem ogona znów wypychała ciało do powierzchni i coś z niej zbierała. Tak to przynajmniej wyglądało, aczkolwiek nic na wodzie nie dostrzegłem. Nic na tyle dużego, bym był w stanie dostrzec. Na koniec próbując kusić je mikrojigami, podchodziłem coraz bliżej, co skutkowało ucieczką kilku sztuk, potem kilkunastu i w końcu nie widziałem żadnej z ryb. Klenie zwiały zaraz po pierwszych rzutach. Nie wiem, czym było spowodowane ich zachowanie, brak żerowania nawet w tak dużej grupie. Jedyne, co było symptomatyczne, to opadająca w oczach woda. Poziom obniżył się podczas prób złowienia którejś świnki o mniej więcej pół metra.  Jedynie, co na plus, to odpocząłem. Żałuję, że zdjęcie zrobiłem jak ryb już nie było, ale obawiałem się wcześniej podchodzić blisko, choć było by kilkanaście widać na bank.

(fot. A.K.)

Ten brak kontaktu zupełnie mnie rozłożył. Po tym, co widziałem uznałem, że nic nie złowię. Taki dzień. Wracałbym do domu, ale szkoda takiej długiej drogi, no i jeszcze zostały ze dwie godziny do zmierzchu.

Z tych dwóch godzin jedną strawiłem na dotarcie na miejsce. Obrany we wszelkie możliwe nasiona i kawałki roślin znów odpoczywam. W sumie przelazłem 5-7 km. W spodiobutach to nie tak mało.

W zasadzie już tylko po to, by wyraźny nurt umył nieprawdopodobnie brudne spodniobuty, włażę w wodę powyżej pasa. Rzucam woblerkiem, potem twisterem. W drugim rzucie, zniecierpliwiony, że nic, kompletnie nic nie interesuje się przynętą, przyspieszam i wyrywam ją z wody kilka metrów przed sobą. Zaraz w tym miejscu rzekę dodatkowo, lekko wzburza jakaś ryba, którą jednak coś zaintrygowało. Chyba nie jakaś malizna, bo mimo wyraźnego uciągu, zrobił się mały lej. Kompletnie bez wiary ale rzucam. Kilka przeprowadzeń gumki pod różnymi kątami nie daje wyniku. Ale jednak cierpliwość się opłaciła. Mam leniwe zatrzymanie i dość silny opór. Obstawiam klenia, takiego z 35cm. Ryba dość długo, uparcie trzyma się dna. Nawet lekko odkręcam hamulec.  Na koniec zaskoczenie: ni to palia, ni to źródlak. Najpewniej uciekinier z jakiejś hodowli. Całe 33cm. Po tych dwóch klenikach i dosłownie dwóch przeźroczystych okonkach, które po drodze ulitowały się nade mną – ryba dnia. Jak nic.

(fot. A.K.)

Jakby rozbudzony, postanawiam obadać jeszcze kolejne 700m brzegu. Fajnego we wrześniu, ale w październiku, to już u rzadko coś reagowało. Tymczasem było inaczej, choć bez żadnych fajerwerków. Nie wiem, czy na ryby wpłynął fakt, że woda się ustabilizowała, czy po prostu żerowały krótko, tuż przed zmierzchem. Wreszcie – pogoda się odmieniła: niebo przetarło, wyszło, nisko już nad horyzontem słońce.  W ostatnie pół godziny udało mi się zaliczyć kilkanaście brań. Okonie stały dosłownie o centymetry od przeciwległego brzegu w bardzo wąskich pasach, jakby stojącej wody. Wchodziłem prawie po żebra, rzucałem w gliniaste, dość strome ściany, wysoko unosiłem kij, by nurt nie porwał żyłki, a z nią lekkich przynęt i by opadły choć pół metra.

Po dniu takiej posuchy z wdzięcznością przyjmowałem łapczywe stuknięcia tych pasiaczków. Małych ale jak to w bystrych wodach, całkiem silnych. Zresztą nie wszystkie były „typowe” i zdarzały się odrobinę większe.

(fot. A.K.)

Szczególnie mini zatoczki dawały po kilka brań. Niestety urwałem w te dwadzieścia kilka minut aż cztery gumki.

(fot. A.K.)

Trudno, przy tak małej ilości kontaktów wskazywać wabik nr jeden, ale zaczynając od oklepanego twisterka motor oil – zarazem pewniaka, poprzez 5cm ripperki, zatrzymałem się na maleńkich kopytkach w kolorach jak poniżej. Na 1,5g.

(fot. A.K.)

Niestety tuż przed 18.00 ponownie nastała cisza w wodzie. W minimalnym tylko stopniu podniesiony na duchu wracam. Gdy schodziłem w dół od mostu zauważyłem jakby stojącą wodę pod przeciwnym brzegiem. Wydało mi się jednak za płytko, choć mogłem tam dotrzeć bez problemu. Koryto tu najwyżej po pas i bez zawrotnych prędkości wody. Wracając, ten fragment w przedwieczornych ciemnościach wydał mi się jakby głębszy. Dobra. Przeprawiam się na drugą stronę. Faktycznie, gliniaste, a nie żwirowo – otoczakowe, jak wszędzie dno, ma wypłukane  kilka głębszych dołków. Staję na granicy żwiru i gliny. Ripperek leci w dół rzeki z 25m. Czuję jak w drodze obija się o nierówności w glinie. Zaskakujące zatrzymanie, jak zaczep, po czym jednak żywy opór. Lekki zestaw, coś dość mocno chce przetestować. W każdym razie znacznie mocniej niż pstrąg [dajmy na to, że to był źródlak]. Dość szybko widzę szczupaka. Żaden okaz, a nawet i nie średniak, ale niejeden już by mu nie darował. Udaje mi się zrobić nawet fotkę, choć słońca prawie nie było. Już któryś raz przekonuję się o specyficznych barwach zębaczy z tej rzeki. Nie są typowo zielone i jakby mniej kolorowe niż stawowe, ale równocześnie przepiękne.

(fot. A.K.)

Pięć dni potem zaliczyłem dwanaście godzin nad wodą [jazda autem między łowiskami plus coś na ząb ukradło około trzech godzin]. Więc i tak poświęciłem kawał czasu. To była chyba, absolutnie już jaziowa końcówka, zwieńczona, choć to nie najlepsze słowo –  totalną klapą, co opiszę kiedy indziej. Tak, czy inaczej dając za wygraną i nie wyjmując ani jednego jazia, mam lekko dość, bo jest południe a od trzech godzin przechodzę biczowanie deszczem. Mży non stop, a co pół godziny leją mi się potoki wody na głowę. Fakt, że bardzo krótkie te ulewy, ale ileż można. Postanawiam zaliczyć ulubione starorzecze.  Kawał drogi ale nie ma nic do stracenia, bo Wisła uparcie milczy.

Na miejscu przeżywam lekki szok, zastanawiając się, dlaczego nie mam innego hobby. Leje, mży, pada, chlusta wodą. Z czterech godzin, dwie z deszczem w tym około 45 minut w takiej nawałnicy, ze na kurtkę przeciwdeszczową [naprawdę niezłej klasy], zakładam sztormiak. Jakieś jaja. Tu jednak, mimo fatalnej pogody, im bardziej lało, tym większa była aktywność ryb. By nikogo nie zmyliło ostatnie zdanie, proszę wziąć pod uwagę, że ta aktywność była niezła jak na pogodę, bo generalnie było słabiutko. Brań bardzo, bardzo mało, choć trzeba przyznać, że dość zdecydowane, jak już coś.

Po poprzednich kilku godzinach czuję się jak w raju i szczerzę zęby do każdego mikro pasiaka – biorą tylko takie przeźroczyste maluszki. Ale się cieszę, bo, co kilkanaście minut mam „pstryk”. Jakby było jeszcze bez deszczu…

Warunki ciężkie: tylko 12 stopni. Woda ekstremalnie niska jak na starorzecze. Za to nigdy nie widziałem tu aż takiej kumulacji białorybu. Kilkunastocentymetrowe jelce i uklejki, tworzą zbite koliska po kilkaset sztuk. Ryba, przy rybie. Co parę minut mam na dwie długości wędki eksplozje tych rybich gromad. Wystrzeliwują nad wodę we wszystkie strony, czyniąc taki hałas, że nawet wiatr i deszcz nie są w stanie tego zagłuszyć. Widok niesamowity. Pierwsze wrażenie, iż jakiś szczupak nieźle się zajmuje taką stołówką. Ponieważ uciekające ryby są ze cztery razy dłuższe niż okoniowe paprochy, zakładam większy ripperek. Brań jeszcze mniej ale…

Kolejny srebrny wulkan wybucha mi prawie pod szczytówką. Nie zastanawiając się wrzucam między kłębiące się srebra przynętę. Nic się z nią nie dzieje, opada. Podrywam powoli, a raczej szuram po dnie. Samą szczytówką. Drugie pociągnięcie i jest. Piękny kolczasty zbój. Ma 32cm. Z trudem rozpinam sztormiak, kurtkę, kamizelkę. Gdzieś tam wygrzebuję aparat. Akurat na chwilkę nie pada. Okoń jest tego wart.

(fot. A.K.)

Złowiłem 37 ryb. To bardzo niewiele jak na bajorko i jeszcze październik, gdzie rzadko liczy się wielkość, a radość daje ilość złowionych rybek. Łowię na zmianę: czerwonym 5cm twisterem/1g, 7cm Keitech`em też na gramie tylko z dużym hakiem, oraz opisywanym niedawno Streammeps`em. Mam istną mozaikę gatunków. Zaliczam małego bolenia, jelca i uklejkę właśnie na wiróweczke. Do tego dwa jaziki. Pojawiają się także dwa jazgarze – oba grube jak beczki, z których mniejszy porwał się dosłownie na szczyty.

(fot. A.K.)

Drugi był jak na jazgarza duży, ale leje, a aparat głęboko. Uwielbiam te kolczaste rybki. Małe, śmieszne ale dla mnie wyznacznik po przymrozkach, czy złowię okonie. Jak daję sobie radę z jazgarzami i skuszę dwa – trzy, to na bank zestaw mam dobrze dobrany i okonie powinny jak nic także się pokusić. Sprawdza się zawsze i wszędzie.

W którymś momencie, także szuraną po dnie gumę, coś dość mocno atakuje.  Zanim z prawie dwumetrowej wody wyjąłem przyzwoitego klenia, miałem przez chwilę nadzieje na naprawdę wielkiego garbusa.

(fot. A.K.)

Kleni ostatecznie złowiłem dziesięć.  To one obok okoni i wydaje mi się, jeszcze jednego, małego bolka, miały swój udział w terrorze jaki obejmował wielkie skupiska drobnicy. Jakoś mi morale to odbudowało, choć powiem szczerze, że stercząc przy takim zajadłym, wściekłym deszczu, miałem już poważne wątpliwości, czy to wszystko ma sens. A bardzo rzadko mam wątpliwości, co do wędkowania. Zadowolony, głodny jak wilk, a zarazem z lekkim kacem moralnym jestem w domu na 20.00. I wiecie co? Dostałem tak w kość, że na następny dzień nie pojechałem na ryby. Udałem się na zakupy. Tour de galerie itp. Uchodziliśmy się jak głąby. Dla mnie wszystko wygląda jak robione w jednej fabryce i tylko metki ma inne. Nie kupiłem ani spodni, ani butów. Straciłem pół dnia na nonsensowne łażenie po sklepach. Takich samych sklepach. I wątpliwości co do wędkarstwa zupełnie mnie opuściły.

P.S.

Zamilknę na pewien czas, ponieważ jeśli nic się nie zmieni, będę miał okazję ponownie liznąć łowienia w morzu. Wprawdzie nie zanosi się na szał – żadna egzotyka, ale zobaczymy…

 

 

 

 

 

2 odpowiedzi

  1. Witam, od dłuższego czasu nie widać nowej relacji, a ryby jeszcze biorą całkiem nieźle. Może jeszcze nie wszyscy wiedzą ale na Rabie (od ujścia Stradomki do mostu drogowego w Chełmie) został utworzony OS, zasada no kill, natomiast do Bochni będzie zakazane zabieranie pstrągów potokowych. Odcinek powstał dzięki uporowi członków kubu spinningowego Zębaty Bochnia, oraz prężnym działaniom Prezesa klubu który potrafił przekonać zarząd okręgu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *