Szukaj
Close this search box.

Sukces w kropki

Proszę Państwa, zanim się pochwalę, to najpierw kilka, że tak ujmę „niusów”.  W ostatnim numerze WŚ redaktor naczelny opisuje jezioro, w którym tarło odbywają szczupaki wielkie jak noga. Nie jakieś pojedyncze sztuki, jakieś niedobitki, które cudem ominęły sieci PZW, uniknęły porażenia prądem przez kłusowników. Okazuje się, że ryby nie musiały unikać rybaków, wideł itp.

Poniżej rzućcie okiem na krótki filmik. Renaturalizacja górskiego strumyka.

https://www.youtube.com/watch?v=eqEAtbS7QOE&feature=youtu.be

Cuda Panie i dziwy, że w Polsce takie rzeczy. Co mają wspólnego szczupaki z tymi pstrągowymi wodami? Ano mają. Obie wody nie należą do PZW. Ja w obecnej chwili już się nawet nie boję, co by było gdyby… Że będzie drogo i takie tam. Będzie mnie stać. Na ten jeden siurnik z pstrążkami, na ten jeden staw i kawałek Wisły. Mnie wystarczy. Połowię. Wolę to niż dostęp do niby wszystkiego i pustawego zarazem i z dodatkowymi opłatami.  Nie jestem już utylitarny, nie martwię się o innych. Mam dość prywatnych interwencji, gdzie na „chamszczaka” nadymając się jak balon startuję do dwóch „wędkarzy” pod progiem w Łączanach, bo o kontroli mogę marzyć, a policja ma to centralnie w d… Faceci łowią oczywiście w strefie zakazanej do 30 kwietnia [mam zdjęcia]. Kumpel w pojedynkę goni się z trzema mentalnymi dziadami na innym odcinku, bo łowią na dziewięć kijów [nie przesadzam]. Już robimy zakłady, kto pierwszy z nas dostanie w ryj.

Nie, nie robię tego dla PZW, które jak pokazują przykłady od ponad pół wieku, po przymusowym zlikwidowaniu Towarzystw Wędkarskich przez ówczesnych działaczy – komuchów, nie robi nic, by realnie zadbać o wody, nie licząc bezproduktywnych w większości zarybień. Nie robię tego [sorry] dla Was. Robię to dla siebie, by przez maj [potem, to już prawie nic nie pływa sensownego] złowić choć kilka boleni. Jakaś paranoja. A na prywatnych wodach się da. Dlatego, gdy się coś pieprznie, to mi nawet powieka nie drgnie. Po prostu nie akceptuję, jak to możliwe, że pewne rzeczy da się zrobić w jednym miejscu, a w innym nie. Niestety, okazuje się, co już wiem odkąd zacząłem pracować, że jak coś jest państwowe [wspólne] to nawet jeśli jest tańsze, co coraz rzadziej ma miejsce, to zawsze jest kiepskiej jakości.

Bardzo mnie cieszą takie filmiki, jak powyżej, które nie pokazują kolejnej zrytej koparami wody, tylko ciężki sprzęt kruszący beton, by rzeczka była drożna. Pogratulować. I oby częściej.

Dość dobre informacje napływają z odcinka no kill Rudawy. Wygląda to nadal, jakby tam wybuchła bomba, ale powoli zarasta. Woda płyciutka, ale pstrążki powróciły. Znajomy muszkarz z kumplami zrobili rekonesans i podesłali kilka fotek.

(fot. M.K.)

Zieleń powoli przykrywa skutki inwazji meliorantów. Jak kolega napisał – trzeba trochę czasu by to wszystko odżyło, odrosło.

Panowie bardzo się starali, nie unikając ryzykownych akcji, które bez kłopotu mogłyby skończyć się kąpielą.

(fot. M.K.)

Ale nagrodą były liczne ponoć kontakty. Trafiały się nawet wymiarowe pstrążki. To cieszy. Chciałbym, żeby mnie kiedyś „zastrzelili” zdjęciem pstrąga – Matuzalema. Nie takiego wpuszczonego tydzień wcześniej, tylko takiego, co urósł w tej wodzie. Może się uda. Klub Przyjaciół Rudawy działa, a odcinek no kill funkcjonuje.

(fot. M.K.)

A jak minął mój majowy weekend? W skrócie, to gdyby nie jedno zdarzenie – byłaby lipa. Totalna lipa. Fakt, trzeba przyznać, że długi weekend w moich okolicach należał do kiepskich wędkarsko. Niezależnie od wody, ryby kompletnie nie żerowały [wykluczam tu szczupaczki  40-ki wpuszczone parę dni wcześniej].  Ryby miały wszystko gdzieś.

Zaliczyłem ponton. Nie miałem złudzeń. Tego pierwszego dnia maja prawie zawsze mam lipę na pływadle. Ale oleje w silnikach wymienione. Trzeba było rozruszać sprzęt. Cóż, pływało się miło. I tyle. Nie zaliczyłem nawet częstej o tej porze podcinki. Absolutne zero. To, że ryby bardzo kaprysiły było jasne, ponieważ pod progiem, gdzie zazwyczaj ludziska biją się o miejsce  tego szczególnego dnia, stało jedno auto…i nie było wędkarzy. Widać zeszli w dół, nie doczekawszy się sukcesu w niby pewnym miejscu.

Pogoda była fajna turystycznie, ale dość ostre i coraz zimniejsze powietrze nie nastrajało optymistycznie. Przyjemnie jednak poczuć wiatr we włosach i świadomość, iż nie ma się żadnej konkurencji [jedna łódka].

(fot. A.K.)

Opłynąwszy pierwszą miejscówkę i nie stwierdziwszy ani jednej choćby średniej ryby na ekranie sonaru, ruszyłem w kierunku mielizn z wielkimi korzeniami. Teraz lekko zalane podniesioną o około 40cm wodą.

(fot. A.K.)

Zazwyczaj stały tu tabuny karpi, amurów, jazi, karasi i wszelkiego innego drobiu. Wokół tego nieliczne, bo nieliczne bolki, ciut więcej sumów. Rapy tu bardzo niepewne, ale jak biły, to można było się łudzić i próbować sił. Tak było odkąd tu pływam. Teraz pustynia. Na wodzie, co nie przykrywa pióra wiosła niemrawo uciekło słownie kilka  ryb do pół metra. Tyle. Nawet drobnicy niewiele.

Płynę wiec w kierunku zatoczek, przepięknie już obramowanych świeżymi trzcinkami.

(fot. A.K.)

Poświęcam z 90 minut na uczciwe obrzucanie pasów zieleni czym mogłem i nic. Dostrzegłem w tym czasie jeden atak dużego drapieżnika. Dwóch ludzi łowiących na spławik z kwaśnymi minami poinformowało mnie, że tak jak poprzedniego dnia nic się nie dzieje. Jeden miał w siacie karasia. Byli od świtu i sfrustrowani zwijali manele.

Pięknie roją się chyba chruściki. Obsiadywały mi ponton, ubranie, sporo widziałem takich na wpół utopionych. Kręciły się jak bąki na tafli i tylko z rzadka jakieś malizny próbowały je pożerać.

(fot. A.K.)

To, że ryby nie żerują mnie nie martwi. Smucę się za to patrząc na ekran echosondy. Tylko w dwóch miejscach trafiam na większe okazy. W jednym przypadku prawie na pewno leszcze, a w drugim kilka zdecydowanie coś większego. Te duże początkowo zwiały, ale po kilkunastu minutach powróciły. Stały na około 2m, przy głębokości łowiska o metr większej. Znów ukradły mi z pół godziny. Bez kontaktu.

Odpalam więc silnik i zasuwam ze trzy kilometry w górę Wisły. Płynę na „stołówkę”. Wygląda jak poniżej.

(fot. A.K.)

To nie taka zwykła zatoczka. Tutaj, na około półmetrowej wodzie  jest niewielka rdestnicowa łączka. Rośliny już prawie sięgają powierzchni. Zaraz za nią w kierunku środka znajduje się dość gwałtowny uskok, taki na 1,5m, a ściana uskoku jest z rzadka ale jednak usiana resztkami faszyny, którą z całym brzegiem nurt urwał i aż tu przyniósł. Do tego kilka większych kamieni. W promieniu kilometra nie ma takiej miejscówki. Szczupaki, okonie. Teoretycznie, bo w wodzie cisza jak na cmentarzu. W pobliżu dwa terenowe auta. W sumie czwórka ludzi. Przez noc nic konkretnego nie mieli.

Raczej wiedziałem, że nie połowię. I tak miło się pływało. Szkoda tylko, że na około 50 hektarach rozlewiska Wisły w wodzie mało co pływa. Zarejestrowałem zaledwie cztery konkretne ataki drapieżników [na bank jeden boleń bo go widziałem] i drugie tyle chlapnięć jakichś maluchów, ścigających jeszcze mniejsze rybki.

I jakby tak mi minął weekend, to bym się pochlastał. Ale nie. Proszę Szanownych Czytelników – uwaga – pobiłem swój rekord pstrąga potokowego. Tak, to nie boleń, tym bardziej nie szczupak uszczęśliwił mnie i uwieńczył weekend, tylko Jego Kropkowana Mość. Co by tu gadać – wielki. I proszę się nie śmiać. Szczególnie pstrągowi wyjadacze niech wybaczą mi egzaltację. Do dziś ręce mi się trzęsą. Jak osiągnąłem ten spektakularny sukces, na który harowałem trzy lata bez mała? Dziesiątki wypraw, kupa kilometrów w aucie i w nogach. Setki ugryzień komarów, pokrzywy, złe psy , upadki do wody, ze trzy pary zdemolowanych woderów.  Ale mogę się pochwalić rybą powyżej czterdziestki. Jestem dumny jak paw. A jak do tego doszło?

Po „sukcesach” na pontonie i wieściach od znajomych, że w innych miejscach różowo nie jest, niezależnie czy z łodzi, czy z brzegu, dałem sobie spokój. Postanowiłem, że na coś się zdecyduję trzeciego maja. Piękna historyczna data. Wprawdzie interpretuje się ją ciemnemu ludkowi dość przewrotnie, ale czyja władza, taka szkoła, parafrazując pewną zasadę sprzed 300 lat. To nie mój problem.

Pogoda zmieniła się masakrycznie. Panuje zimno w asyście totalnego,jednolitego zachmurzenia. Słabawy ale zimny wiaterek ze wschodu. Wszelkie nizinne ryby wybiłem sobie z głowy. W tym roku jestem konsekwentny. Jak jest bardzo zła aura, to nie powtarzam błędów z poprzednich lat i w Święta Wielkanocne, czy weekend majowy nastawiam się na pstrągi. Wolę bojowe maluchy, niż na ogół zero brań. Dodatkowo kalkulowałem tak: pogoda fatalna więc mało kto ruszy na ryby, a jeśli nawet, to wyżyci już na pstrągowych wodach spinningiści ruszą za większą rybą nad inne wody.

Dodatkowo, dostałem namiar na kolejną rzeczułkę z cyklu może nie tajnych, ale zapomnianych. Ponieważ te kilkanaście kilometrów ma status wody nizinnej nie spodziewałem się cudów. Zacząłem o 15.10 przy dziewięciu stopniach ciepła, a skończyłem przy pięciu o 19.00. Miałem nastawić się na fragment jakichś 300m z dość głęboką i bardzo spokojną wodą. Wokół wysokie już trawy i liczne drzewa. Dostęp do wody niezły. Brzegi jednak dość wydeptane. Staję nad pierwszym głęboczkiem. Mam dość absurdalny pomysł, by łowić mikrojigiem. Dno ma być muliste i wolne od zaczepów i co jak co, ale takim czymś nikt tu nie łowi. To nic, że mży i nad wodą widzę tylko nieliczne trzmiele. By jednak rozprostować żyłkę, na ten pierwszy rzut zakładam wahadełko.  Nawet trochę trwa jak opadło do dna. Musi być z metr wody. Podrywam i mam ewidentne pobicie. Bardzo sprytne lecz wyraźne. Znacie to uczucie: nowa woda i zaraz tajemnicze branie. Jestem podekscytowany, że mam kłopot z zapięciem na agrafce przynęty. A może ręce mi zgrabiały? Rzut. Napinam żyłkę i czekam. Nurt z mizerną prędkością odciąga spod przeciwnego brzegu przynętę na środek może 3,5m szerokości koryta rzeczki. Miękkie szarpnięcie, jedyne w swoim rodzaju. Tak nigdy nie capnie błystki, woblera, a nawet gumki. Nie wiem, czy zaciąłem, bo pstrąg natychmiast zrobił niezłą święcę. Taką książkową. Ładny i grubiutki. Miał 31cm.

(fot. A.K.)

Taki jakiś matowy, ale  wyglądał i walczył jak okaz zdrowia. Wraca do wody. Nad tym odcinkiem spędzam jeszcze godzinę, ale nie ma brań.  Co by tu robić? W końcu jednak kawałek się przejechało… Postanawiam się przejść. Rzeczka niżej jest mało atrakcyjna. Bardzo, bardzo płytka. Zaskakuje mnie za to kamieniste dno. Całe usiane dość sporymi kamykami. Wprawdzie pokryte gęsto brudnym, popielatym od osadów zdrojkiem i zielonymi glutami glonów, ale jest wszędzie twardo. Kolejny kilometr nic poza tym nie wniósł. Dopiero jeszcze dalej rzeczka nabrała charakteru. Mocno się zwęziła, choć szczególnej głębokości nie nabrała, jednak zaczęła bardziej kręcić i dało się zauważyć dużo większy spadek terenu.

(fot. A.K.)

Wokół syf na brzegach, którego nawet spore trawy nie maskują, ale odludnie. I tak idę i idę. Dość szybko rzuciło mi się w oczy, że po pierwsze chyba bardzo rzadko ktokolwiek tutaj zagląda, a jeśli to robią, to jacyś „zawodnicy”, co najwyżej w kaloszach, bo co chwilę ledwo widoczna ścieżka się kończy, albo zawraca i odbija od rzeki w pola, robiąc duże łuki, które omijają nieco bagniste brzegi. Nie wiem, co jest grane, ale dałbym sobie uciąć rękę, że w którymś momencie w wodzie płyną mydliny. Tak to przynajmniej wygląda. Sino-fioletowe smugi, jak po brudnym praniu opalizują na powierzchni.  Tak jest  przez około kolejne kilkaset metrów. Potem woda jakby się oczyściła, jednak do mniej więcej 18.45 nie mam nawet kontaktu wizualnego. Prawda – mało co widać. Ponuro i już późno.

Wtedy, mając zamiar już kończyć, trafiam na zakręt pod prawie kątem prostym. Na wewnętrznym łuku stoi samotne, duże drzewo. Rzucam z około 15m wahadłówką. Woda nadal bystro płynie. Wahadłówka gibała się może trzy sekundy. Strzał. Silny ale nie jakiś dynamit. Taki bardziej elastyczny. Pierwsze uczucie – jakiś grubszy ale poddający się kij. Ułamek sekundy później ledwo nadążam ze zwijaniem żyłki, gdy jakaś ryba pruje w moją stronę na pełnej szybkości. Gdy coś po drugiej stronie czuje jednak opór, przystaje i  w powietrzu przewala się pstrąg [znów proszę się nie śmiać], jakiego na mojej i pobliskich wodach nie widziałem od czasów liceum. Serio. Wyskoczył z 50cm nad powierzchnię, ale przeleciał na długość z 1,5 – 2m. Prawie wpadł w nadbrzeżne krzaki.  Co by nie mówić – zdębiałem. Hamulec zakręcony tak, że moje ostatnie „okazy” pod 35cm nie miały prawa go ruszyć, oddaje żyłkę całkiem łatwo. Kij mi się gnie jak jeszcze nigdy nie dane było tej akurat wędce na pstrągach. Ryba po iluś tam szalonych okrążeniach niewielkiego bełka znów dosłownie rwie w górę. Z 10m. Idę za nim. Za chwilę zbiegam za nim, tym razem z nurtem, z 15m. Do drzewa. Jakoś udaje mi się wyciągnąć go spod korzeni. Skubaniec wtedy chyba postawił na jedna kartę, bo poszedł w długą z nurtem. Jak torpeda. Wyhamowałem go z nów z 20m niżej, tyle, że mam przed sobą drzewo. By żyłka po nim nie tarła trzymam kij na wyciągniętej ręce. Potokowiec na chwilę się uspokoił. Trzymam się jedną ręką grubego pnia i po zalanych korzeniach próbuje obejść  przeszkodę.  Pień jest za gruby, by przełożyć kij z ręki do ręki obejmując drzewo. Korzenie na szczęście są grube i sztywne. Udaje się. W międzyczasie pstrągal wszedł na płyciznę. Widzę idealnie jego sylwetkę na tle drobnego żwiru. Błystka [kotwica bezzadziorowa] tkwi w policzku, ale na zewnątrz paszczy, a nie w niej. Trochę się zaczynam bać. Podchodzę. Ryba ma, jak się okazuje ostatni zryw, ale w takim tempie, że znów za nią biegnę przez kilkanaście kroków.  Teraz już kapituluje. Całość trwała może ze dwie minuty.

W mokrych trawach mam cudnego grubasa. Czuję się jak ponad dwadzieścia pięć lat temu, gdy złowiłem pierwszego miarowego i od razu było to 37cm. Mimo chyba sporej ilości znacznie większych ryb innych gatunków, jakie miałem w rękach, emocje te same, co przed laty. Nowy mój rekord. Szybkie dwie foty. Wprawdzie pogoda sprzyja, ale ostatnie co bym chciał, to żeby mi padł. Wyciągam centymetr. Jak dla mnie zbyt duży, by go tak mierzyć do kija. Jakby nie kombinować, pełnych 45cm nie ma ale uczciwe 44cm są. Wcale mi nie żal.

(fot. A.K.)

Szybko do wody. Łapię go za szczękę, bo chcę cyknąć fotkę, ale chyba ręka mi się trzęsie, bo lipnie to wychodzi.

(fot. A.K.)

Do tego zaraz czuję jak super ostre ząbki kaleczą do krwi jeden palec. Ryba wygląda na zmęczoną, ale dość spokojną. Oddycha miarowo i wyraźnie. Ma kosmicznie wielkie, czerwone grochy na ciele, czego na powyższych fotkach niestety nie widać. Mam jedno przepiękne zdjęcie, ale chcę je inaczej wykorzystać.

Ustawiam go na spokojnej wodzie i czekam. Powolutku da się wyczuć, że chce uciekać. Puszczam go. Odpływa z pół metra i stoi na ciut głębszej wodzie. Obyś rósł i szczęśliwie panował na tym odcinku. Może go nikt nie wytropi? Chcę zrobić jeszcze jedno zdjęcie z lampą, ale zniecierpliwiony powoli odpływa pod drugi brzeg…

Niby mam jeszcze z godzinę do zmroku, ale nie chce mi się łowić. Puszczając cugle próżności, chwalę się komu mogę. Najbardziej mnie cieszy to, że złowiłem go w takiej niewielkiej rzeczułce. Uff! Ależ emocje.

Łowiłem kijkiem do 15g, 2,55m, akcja szybka z równie szybkim pełnym ugięciem. Żyłka 0,14mm. Szczęśliwą przynętą wahadełko własnego wyrobu. Ocynowane bardziej ze względu na ślepotę własną, a nie pstrągów. Lepiej widzę coś takiego przy szarówce.

(fot. A.K.)

Pochwalę się, że na identyczną błystkę, którą dałem sympatycznemu, spotkanemu w marcu wędkarzowi, złowiony został znacznie większy pstrąg [55cm].

P.S. Chciałem podziękować Wam wszystkim za różnego rodzaju zaproszenia. Proszę zrozumieć – nie żyję z pisania o rybach i fizycznie nie jestem w stanie z każdego skorzystać. Niezależnie, czy ktoś komplementując mnie, chce się powymieniać doświadczeniami, czy zaprasza nad swoją super dobrą miejscówkę. Oczywiście z tych, szczególnie bliższych zaproszeń chętnie skorzystam. Postaram się też pojawić na imprezach skierowanych do większej ilości wędkarzy. Jeśli nic nie przeszkodzi mi w tych planach z pewnością zdam relację z zawodów Klubu Zębaty na Rabie [koniec maja], spotkania nad Białą Przemszą [czerwiec] – będę te imprezy także nagłaśniał na mojej stronce. Skorzystam też z zaproszenia nad dość oryginalne łowisko no kill  [woda PZW], kierujące się nieco odmiennym podejściem do ekosystemu, co nie ukrywam – bardzo mnie zaintrygowało.

 

10 odpowiedzi

  1. Adamie owad na zdjęciu to Leń Marcowy. Teraz roi sie tego pełno i wszędzie. Prawie w całej malopolsce.

    1. Dzięki za korektę. Zauważyłem, że szczególnie jazie na nie polują. O ile inne owady zbierają już utopione lub prawie utopione, to za tymi gonią całkiem energicznie.

  2. Szczerze gratuluję pięknego Kropka!! Sam doskonale zdaje sobie sprawę jak trudno złapać sztukę powyżej 40 cm /jak strasznie to brzmi:( na małych ciurkach. Jednak mają One to coś, co przyciąga … może chodzi o kameralność, nie zadeptanie. Sam do końca nie wiem ale che się na nie wracać i marzyć, głownie marzyć o spotkani z dzikim, pięknym i wielkim lorbasem.

    1. Jest jak powyżej – ja bardzo ostygłem przez wszystkie lata odnośnie pstrągów. W życiu miałem tylko cztery większe na kiju: około 45cm na rzeczce węższej niż 2m [87r], grubo ponad półmetrówkę na Rudawie w 88r, i takiego też pod 45cm na Rabie w 2000r. Wszystkie się spięły, a największego urwałem. Potem to już tylko domniemane większe pstrągi. Teraz znów jest motywacja, tym bardziej, że 44cm to w sumie żadne cuda, choć dla mnie dużo. Najbardziej cieszy fakt, że nie z jakiejś wielkiej rzeki, tylko potoczku do kolan.

  3. no w końcu padła ta 40 z małej rzeczki gratulacje jak zwykle opis taki jak bym tam był i sam te emocje przeżywał :))
    z mojego podwórka miałem ostatnio podobnego na kiju ale nie dał się zmierzyć tym razem w tamtym roku miał 37 także niech jeszcze trochę podrośnie i może też się będę cieszył :))

  4. do kolan to tylko miejscami tam jest 🙂 oczywiście znam te tereny i miejscówkę, cieszy fakt że 2 raz tam zajrzałeś i połowiłeś, a są jeszcze większe. Myślę że zobaczymy się na Pstrągu Doliny Raby na którego zapraszam wszystkich czytających tego bloga.

    1. Wątpię, czy o tej samej wodzie, a tym bardziej, czy o tym samym fragmencie myślimy. Sam byłem tu pierwszy raz. Wiem, że nie jestem jedyny, który jeździ na pstrągi po ponad 100km w jedną stronę, ale byłbym bardzo zaskoczony, bo w dość dużym jednak kręgu znanych mi wędkarzy – pstrągarzy, tam akurat nie był nikt, poza miejscowym od którego mam namiar. No, chyba, że mnie bujają…

        1. No, z tego zdjęcia i opisu [syfy na kamieniach], to można by tak obstawić, ale Uszwica nie jest aż tak płytka. Zaraz poniżej Lipnicy trafiają się już niezłe dziury, a do Brzeska to jest dużo niezłych dołów.Zresztą rzeczka gdzie go złowiłem też miewa głębsze fragmenty z tym, że woda do pasa to już ho, ho…

  5. Gratuluję PB! 🙂 Wielkością, ale też urodą ryba godna.

    P.S. Puchar Przyjaciół Białej Przemszy jest 25 Maja 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *