Szukaj
Close this search box.

ASC

Cóż, wyjdę w tym tekście na straszliwego malkontenta. Co więcej, sam odniosłem takie wrażenie nad wodą, rozmawiając ze spotkanymi wędkarzami.  Ale  nie! Nie dam się zbić z tropu i pocieszać na siłę. 7, 8 i 11 lutego, czyli tydzień po rozpoczęciu sezonu pstrągowego, kolejny raz wybrałem się na ryby. W zasadzie dokonałem wędkarskiego samobójstwa, gdyż pojechałem nad powszechnie znane, wręcz sztandarowe rzeczki pstrągowe naszego okręgu. Już rok temu miałem w planach „oblecieć” główne cieki pstrągowe – mam na myśli Rudawę, Szreniawę, Dłubnię, Głogoczówkę i Harbutówkę oraz Prądnik zwany Białuchą. Oczywiście moja opinia jest niezwykle wyrywkowa i jestem tego świadomy. W jednym zdaniu, przynajmniej cztery z tych rzek [na czwartej byłem 14-go] można skwitować tak: jest tam bardzo mała, wręcz znikoma szansa na złowienie okazu, co potwierdzają zresztą nieliczne zdjęcia z tego sezonu, lecz taka szansa jest, za to by mieć relatywnie częsty kontakt z rybami miarowymi to wycieczka taka jest Absolutną Stratą Czasu. Tak, ASC, to nie nazwa kolejnego systemu kontroli jazdy samochodu, tylko skrót, jaki najczęściej słyszałem, od tych, którzy byli już kolejny raz nad tymi wodami w tym sezonie. Bo też  na pstrągach w moich stronach zaczyna być jak na trociach, czyli kto pierwszy ten lepszy. Ci, co „uderzyli” nad wodę mimo niezbyt sprzyjającej pogody i raczej dość brudnej wody 1  lub 2 lutego, cokolwiek połowili. Potem były już głównie tylko spacery. Wnioski z tego takie, iż niewiele choćby ciut większych ryb w kropki pływa w tych wodach, a złowione na ogół dostają po głowie i kończą swój żywot, jeśli choć trochę przekroczył 30cm…

Dzień pierwszy.

Największą „atrakcją” dnia było wpadnięcie jedną nogą w ziemny korytarz, jaki wykopały sobie bobry, sądząc z jego wielkości. Grunt w tym miejscu wyglądał, jak wszędzie indziej i kompletnie zaskoczyło mnie jego zapadnięcie się. Szczęśliwie w dziurę trafiła tylko jedna noga, więc w bardzo głębokim przysiadzie jakoś zamortyzowałem utratę równowagi  i cała historia skończyła się zupełnie bezboleśnie.

(fot. A.K.)

Co do ryb – emocji nie było. Żadnych. Ani ilościowo, ani tym bardziej jakościowo. Nic się nie działo. Schodziłem z nurtem, gdyż łowiąc głównie turlaną po dnie gumką lub szorującą po kamykach w powolnym dryfie wahadłówką, liczyłem,  że w ten sposób zwiększam szansę na kontakt z powolnymi w lodowatej wodzie pstrągami. Każdą większą dziurę, a było ich sporo poprawiałem woblerem. Po piętach deptał mi jakiś wędkarz w przeciwieństwie do mnie łowiący w iście ekspresowym tempie, aż w końcu mnie dogonił. Łowił wirówką nr 2. Twierdził, że jest bez brania. Rozmawialiśmy chwilkę, ale bardzo szybko się skończyło, gdy wypowiedziałem swoje zdanie, iż mała liczba ryb większych jest wynikiem tego, że przytłaczająca cześć wędkarzy zabiera pstrągi miarowe. Poirytowany nieco gość, odpowiedział, iż zabierze każdego miarowego pstrąga, bo łowi takie bardzo rzadko…

Kiepsko zniosłem fakt, że mnie wyprzedził, ale łowię tak powolnie, iż trudno było mi przed nim uciekać, nawet jakbym omijał większość stanowisk i koncentrował się na tych, na oko najlepszych. Tyle, że o tej porze roku pstrągi często stoją w miejscach, w których latem tylko przepływają. 

Mimo niezłej wędkarsko pogody – pochmurne, stonowane popołudnie, dość ciepłe i bezwietrzne z niskim wprawdzie ciśnieniem – nic kompletnie się nie działo, co warto byłoby odnotować.

Piękna, dość głęboka jak na brak śniegu i opadów woda, wspaniale poderwane przez nurt brzegi. I nic.

(fot. A.K.)

Pod koniec trasy spotkałem innego faceta, który szedł jeszcze przede mną o czym nie miałem pojęcia. Był raczej markotny. Z nim gwarzyło się lepiej, gdyż twierdził, że ryb nie zabiera. Pokazał dwie fotki z miarowymi rybami z dwóch pierwszych dni i potwierdził, że miał dziś słownie dwa brania. Ja skończyłem na trzech małych pstrągach i dwóch niemrawych jeszcze braniach.

Dzień drugi.

Całkiem inny niż poprzedni. Rano lekki przymrozek. Dużo wielkich, kłębiastych chmur ale z tendencją do słonecznego dnia. Nad kolejną wodą jestem przed południem i trafiam na „Alaskę”. Od góry idzie trzech ludzi z wędkami, co widziałem jadąc wzdłuż rzeki. Uznałem jednak, że te 2-3 kilometry da mi na tyle czasu i połowię w moim kontemplacyjnym stylu, choć przez dwie godziny. Tymczasem gdy rozkładam sprzęt, nad wodę schodzi kolejny wędkarz. Uff…

Człowiek jest bardzo sympatyczny i z gatunku już dziś rzadko spotykanego: nie spieszy się. Szybko dogadujemy się i on idzie w dół, a ja w górę rzeki. Przy okazji wymieniamy spostrzeżenie, a raczej ja to robię, bo kolega po kiju jest pierwszy raz w sezonie. I znów gość z mojej bajki – C&R. Miło. Twierdzi, że nie ma znaczenia czy ryby biorą, czy są. Grunt, że jest ładna pogoda. Nie wiem, ja za pierwszym – drugim razem to też tak mam, ale potem, to chciałbym cokolwiek złowić. Dobrze, że mój tegoroczny pierwszy raz był w miarę.

Woda zdaje się być okropnie płytką. Potęguje to mega słoneczny dzień. Tutaj w przeciwieństwie do rejonu gdzie mieszkam, jest totalna lampa. Nieliczne rozmazane chmurki. Robi się nieprawdopodobnie gorąco, jak na luty. W słońcu jest chyba z 15 – 18 stopni. Nigdzie nie ma śladu śniegu, choć uschłe trawy są mokre jak po deszczu. Woda płynie bystro, moim zdaniem ciut za ostro jak na pstrągi w lutym. Ale łowię, gdzie jest miejsce. Pierwszy zaczep uświadamia mi, że płycizny są złudne; to woda tak krystaliczna. Ledwo, ledwo wystarczają wodery.

Przez co najmniej godzinę nie widzę nawet rybiego cienia. Dopiero przed bardzo rzadkim, olchowo – wierzbowym zagajnikiem mam branie. Od wahadłówki odbija się około 20cm kropek. Rzucam w tym samym miejscu tylko zdecydowanie pod przeciwległy brzeg. Znów mam branie, ale takie bardziej subtelne. Nawet nie zacinam. Poprawiam twisterkiem i woblerem, ale cisza. Znów w wodzie ląduje wahadłówką, której już nie odpuszcza dość grubiutki potoczek, choć moim zdaniem nie mający 30cm.

(fot. A.K.)

Potem to faktycznie cieszyłem oczy już tylko ładnymi widokami, łąkowymi pająkami, które wychynęły spośród liści i leniwie przemierzały szare trawska. Tu i ówdzie ptaki odzywały się jakby po wiosennemu. Okropnie ciążyła mi już kurtka, zupełnie zbędna tego dnia i zwinięte w plecaku kalosze, których używam na dojście nad wodę, gdzie dopiero zakładam wodery.

I tak minęły chyba kolejne dwie godzinki. Jakieś tam puknięcia mikrusów były, ale nic ponad to. Ryby ruszyły się  [tzn. te które w wodzie były] po 14.00. Do ciągniętej wzdłuż leżącego drzewa wahadełka wypuścił się i skutecznie zaatakował kolejny pstrąg. Miał całe 32cm.

(fot. A.K.)

Trochę kombinowałem, bo bardzo sprytnie dał natychmiast nura w odstające gałęzie i oplątał żyłkę, nie mniej wodery tu już wystarczyły, by „ręcznie” wydobyć go na światło dzienne.

Następne kilkadziesiąt minut, to rozmowa z kolejnym sympatycznym wędkarzem, który wracał z dołu rzeki. Okazało się, że było ich tam więcej. I znów człowiek cieszył się, że jest ładnie, ciepło i w ogóle. O wyniki nie pytałem, lecz chyba szału nie było, bo raczej wyrażał się skromnie o ostatnich dniach.  Ten zachwyt nad tym, że jest dziś fajnie, był jedyną kwestią w jakiej się z nim nie zgodziłem, ale jak rzekłem na początku – pewnie jestem niepoprawnym malkontentem. Facet też wypuszcza ryby. Przypadek, albo zmienia się jednak świadomość. Sporo rozmawialiśmy o tym, jak wyglądały nasze drogi do wypuszczania ryb i co nami kierowało. W międzyczasie łowię trzy pstrążki z tym, że na oko żaden nie ma nawet 25cm. Żegnam się z wędkarzem, pod najbliższym mostem – on już kończy. Ja korzystając z tego, że mimo zbliżającego się wieczoru jest nadal bardzo jasno i świadomości, iż co najmniej trzy osoby „zrobiły” ten odcinek, idę jeszcze kawałek. W pierwszym, głębokim bystrzu, mam na jego obrzeżu, we wstecznym prądzie kolejnego, ostatniego potokowca – miał 30cm. I tyle emocji przez około sześć godzin.

(fot. A.K.)

Dzień trzeci.

Uuu, ale się załatwiłem. Panuje ponura aura, ale jest całe osiem stopni. By nie targać zbyt dużo na grzbiecie, nad kolejną rzeczkę wybrałem się bez kurtki. Owszem, początkowo było w sam raz. Pierwszy raz w życiu łowię w lutym, w samym swetrze. Wprawdzie grubym, ale jednak.  Jest wtorek, czyli bez ciśnienia zaczynam tak od około 12.00. Jak nic będę sam.

Na pierwszy ogień idzie dość leniwy odcinek, meandrujący nieznacznie pośród małych olch i jakichś kolczastych większych krzewów. Woda niby czysta, ale szarość wokół sprawia, że niewiele widać. Mam początkowo, tzn. przez około 50 minut z dziesięć brań. Wszystko rybki zdecydowanie małe. W sumie tylko jednej ryby nie widziałem podczas ataku, ale sądząc po charakterze, nie odbiegała wielkością od wcześniejszych. Za to znów widziałem uciekające przed woblerem [fakt – niewielkie] pstrągi. Gumki tylko podskubywane. W sumie wyjmuje tylko jednego chudzielca na wahadełko. Pozostałe ryby albo spadają zaraz po braniu, albo nawet się nie zapinają. Po około 300m kończy się jako tako zadrzewiony fragment, a ze mnie schodzi powietrze, bo mija mnie jakby nigdy nic, jakiś „kolo” z wędką. Też łowi jednego pstrążka na malutki, jak na jazie wręcz, pomarańczowy woblerek. Rybę dosłownie wrzuca w wodę z pogardliwym wyrazem twarzy. Szybka wymiana zdań, ale facet jest typem oschłego frustrata. Dowiaduję się tylko, że od rana przerzucił [można odczytać w jego wypadku dosłownie] kilka malutkich pstrążków.  Gość bez ceregieli, ani nie pyta, czy może łowimy na zmianę, czy jakoś inaczej, tylko mnie wyprzedza.  Widzę, że rzuca byle jak w kilka najbliższych miejsc, po czym już starannie obławia miejscówkę o 100m niżej. Ożeż ty! Robię jak on. Wyprzedzam kolesia, parę rzutów i do przodu. Poddał się po kolejnych 200m. Nie wiem, może miał dość. Mówił w końcu, że jest od rana.

Tymczasem od pół godziny wieje jak nad morzem. Lodowaty, zachodni wiatr. Jakby nie było tych 8 stopni. Co jakiś czas delikatnie pokrapuje. Przez następne prawie trzy godziny mam słownie jedno branie. Dość obiecujące, ale ryby nie widziałem, a zacięcie spóźniłem, chyba ze zdrętwienia spowodowanego zimnem.

Dopiero tuż po szesnastej, na końcówce dość głębokiej wody, która na wyraźnym wypłyceniu nabierała prędkości, mam dwa wyjścia. Jedno ze środka – taki pod miarę i drugie spod brzegu naprzeciwko. Maluszek. Oba spadły.  Dość ciężko tłucze mi się w głowie świadomość, iż będzie raczej totalna lipa, gdyż dzień zbliża się do końca. Jakby na otarcie łez w kolejnym, bardzo płytkim, jak na tę rzekę fragmencie, wahadłówkę łapczywie zażera pstrąg – chudzielec. Kotwiczka, która w wodzie nie bardzo chciała odpuścić, bez kłopotu sama wypada rybie z pyska, na mokrych trawach. Teoretycznie jest lepiej [znowu jakieś 32cm], ale okaz pstrągowej tężyzny to to nie jest.

(fot. A.K.)

Jak napisałem wyżej, cudów się nie spodziewałem, ale i tak raczej jestem rozczarowany.  Następnym razem, tak jak poprzednio zapowiedziałem, będzie krótka relacja z ciurka, w którym jednak dość sensowne ryby są, a jak się trafi na dzień, to całkiem liczne. Nie chcę szarżować, ale biorąc pod uwagę, średnią krakowską, to trafiłem dwa dni z rzędu na „dzień konia”. Czternaście miarowych ryb na kiju, w tym jeden chyba ponad 40cm…. Ale o tym następnym razem.

Na koniec znów trochę „smędzenia”. Ale ważne byście wiedzieli. Przykro mówić, lecz „dziadki” z Twardej okrzepli widać i biorą się ostro za odszczepieńców, wypaczających jedyny, słuszny kierunek. Otóż 31 stycznia miało miejsce posiedzenie Prezydium Zarządu Głównego PZW. Poza oczywiście niezwykle ważkimi i istotnymi dla życia ryb i wędkarzy zagadnieniami, takimi jak powołanie Rady Naukowej przy ZG PZW, powołanie trenerów dla kadr poszczególnych metod itp. bzdety, dobrano się do prezesa Okręgu Olsztyn. Dla tych, którzy być może nie wiedzą, Okręg Olsztyn wraz z prezesem Siemieniukiem totalnie wyłamał się z zaschłych ram PRL-u i wraz lokalnymi władzami okołoolsztyńskich miejscowości, przegnał rybaków i w ogóle chciał tam zrobić wędkarską Szwecję. Ponieważ coś takiego było nie od przyjęcia  przez „beton”, więc od razu sięgnięto do sprytnych, statutowych prawideł i zwalili na okręg komisję rewizyjną, która wykazała „wstrząsające” wręcz uchybienia: „ na skutek bezczynności prezesa, zarząd [okręgu ]nie uchwalił planu pracy, zasad nadzoru nad pracą podległych kół i regulaminu działania ZO w nowej kadencji, a obrady zarządu oraz prezydium ZO nie odbywały się w terminach przewidzianych przez Statut PZW”. Od siebie dodam, że gdyby powyższe zostało dopełnione, z pewnością ryby same wieszałyby się wędkarzom na wędkach.  A poważnie  – skutek taki, że prezesa Siemieniuka zawieszono, a Dionizy sam wyznaczy, oczywiście po konsultacjach, pełnomocnika do kierowania pracą ZO w Olsztynie.

Ja już nie mam złudzeń. Lepiej nie będzie. Ciekaw tylko jestem jak się ta kwestia rozwinie, bo mam nadzieje iż pan Siemieniuk tak łatwo się nie podda i nie zostawią go samemu sobie, lokalni przedstawiciele władz.

Znalazłem za to ciekawą rzecz: jakiś wędkarz się wkurzył i zaskarżył PZW do Rzecznika Praw Obywatelskich z tytułu niesprawiedliwego traktowania swych członków, gdyż w poszczególnych okręgach są różne stawki. Próbuje dotrzeć do tego śmiałka, gdyż mam wrażenie, że jego sprawę mogłoby poprzeć drobne kilka tysięcy wędkarzy, a to byłby już pozew zbiorowy i trochę inaczej się taką sprawę traktuje…

Z rzeczy fajnych. Jazie już są! Jak doniósł mi znajomy, który trzyma rękę na pulsie, jeszcze ich nie łowił, ale były widziane, całkiem liczne. Mam nadzieję, że aura nagle nie zwariuje i zima nie wróci, bo chciałbym się pochwalić rybami, co w jednej ręce trudno utrzymać, a nie skromnych rozmiarów pstrążkami.

2 odpowiedzi

  1. „zabierze każdego miarowego pstrąga, bo łowi takie bardzo rzadko…” – nóż się w kieszeni otwiera, po prostu brak słów na tępotę i debilizm niektórych wędkarzy. PZW jeszcze dokłada swoje trzy grosze, skutecznie tłumiąc wszelkie zachowania sprzeczne z „partyjną linią”, pomimo iż dobre dla samych wędkarzy. To bardzo polskie, jak historia piekarza, któremu do tyłka dobrała się skarbówka bo oddawał stare pieczywo bezdomnym. Nie ważne ogólne dobro ludzkie (w tym wypadku nasze i ryb), ważne przepisy. Tylko czy przepisy są dla nas czy my dla przepisów?

  2. mnie tam się kozik w kieszeni nie otwiera 🙂 jeśli robi to zgodnie z przepisami i umiarem takie jego prawo. Sam staram się zabierać ryby świadomie, i w małych ilościach. Powinniśmy tutaj mówić raczej o debilnych i tępych przepisach, albo ludziach którzy te przepisy uchwalili i popierają a nie o wędkarzach.

    Z ciekawszych informacji: jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli za rok na Rabie przybędzie kolejny odcinek specjalny, tym razem na wodzie Tarnowskiej. Trzymajcie zaciśnięte korbki aby ten pomysł wypalił …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *