Szukaj
Close this search box.

Od świtu do zmierzchu

Nie wiem, czy uda mi się pojechać jeszcze raz na ryby w tym roku. Niby mam taki plan. Tak, czy inaczej, jeśli to było zakończenie sezonu, to całkiem przyzwoite. Przyzwoite, bo rybki, które zechciały docenić moje starania, były całkiem ładne, jak na to, co spotykało mnie w tym sezonie na wszelkiego rodzaju bajorkach. Nie będę relacjonował jak zwykle szczegółowo, tylko ograniczę się do głównych spostrzeżeń.

Warunki były początkowo fatalne. Z zapowiadanych plus 2 stopni nocą nic nie wyszło i wyjeżdżając, miałem na termometrze trzy kreski pod zerem. Po drodze, temperatura wprawdzie wzrosła i nad wodą było minus jeden, to w połowie trasy dopadła mnie taka mgła, która w co najmniej jednym miejscu spowodowała całkowitą dezorientację i mimo ślimaczej jazdy o mały włos nie złamałem dwóch znaków na wysepce, którą w ostatniej chwili udało mi się ominąć na jakimś skrzyżowaniu. Ciśnienie było niskie 972hPa. Nad tę wodę wybierałem się już od kilku dni, ale chciałem mieć pewność, że nie trafię, jak tydzień wcześniej na lity lód. Niby parę dni było bardzo ciepłych  ale…

Z porą przesadziłem, mimo powolnej jazdy, bo nad wodą byłem na pół godziny przed nastaniem szarówki. W totalnej ciemności, nie licząc latarki składałem sprzęt. Całkowitą ciszę, wśród gęstych drzew spowitych nieprzeniknioną mgłą, zakłócał tylko niepokojący szum pobliskiej rzeki – normalnie nie dającej się usłyszeć. Coś było inaczej. Prawie niewidoczny, cieniutki rogalik księżyca nic nie wnosił do tej ponurej atmosfery. Składanie sprzętu, choć szybkie, spowodowało totalne skostnienie dłoni i stóp, które mimo grubych skarpet plus ochraniacze neoprenowe, marzły okropnie w spodniobutach. Jest lód, czy nie ma? To pytanie miałem non stop pod czaszką. W pewnej chwili, gdy kończyłem rozgrzewający, jak miałem nadzieję kubek herbaty, wydawało mi się, iż słyszę odległy, ale dość agresywny spław czegoś ciut większego. Zapinając szelki nie mam wątpliwości: jakieś ryby zaczynają żerowanie. Podchodzę do diabelnie śliskiego brzegu. Na „czuja” kieruje wędkę w stronę powierzchni. Niby mógłbym zaświecić latarkę, ale nie chcę robić „szumu”. Szczytówka gładko wchodzi w wodę, a tak przynajmniej mi się wydaje. Rzucam na oślep w najlepiej znanym miejscu; gumka upada w wodę, bo słyszę cichutki chlupot, ale zaraz po podniesieniu przynęty z dna, mam zaczep. Daje się ściągać. Ledwo, ledwo. Pod brzegiem staje, a ja wchodzę w wodę jakiś metr wcześniej niż zwykle tutaj. Czekam na świt.  Odhaczam sporą gałąź. Wiem już wszystko: woda w bajorze podniesiona jest co najmniej pół metra. Tutaj, to bardzo dużo. Gdzieniegdzie pływają jeszcze cienkie jak folia fragmenciki lodu. Pobliska rzeka musiała przybrać lekko z metr, jeśli tu wlało się aż tyle wody. Na szczęście woda nie jest zmącona.

Po kolejnych dziesięciu minutach mam pełny ogląd sytuacji. W wodzie i wokół brzegów leżą lub pływają setki gałęzi. Od maleńkich po olbrzymie konary. Faktycznie, kilka dni temu była kolejna doba z bardzo silnym wiatrem. Podniesiona woda pochłonęła część drewna.  Łowię z pół godziny bez brania. Widzę nieliczne w zasięgu wzroku spławy małych rybek. Co i raz dochodzą do mnie dość głośne chlapnięcia. Raczej polowanie jakichś większych ryb, ale mgła uniemożliwia zlokalizowanie miejsca. Kolejny kwadrans i zero. Nie wytrzymuję i idę w kierunku połączenia starorzecza z rzeką. Idzie się okropnie. Wszędzie wlała się woda i cały obszar pokrywa przynajmniej 10 – 15cm jej warstwa. W zagłębieniach terenu miejscami mam po pas. Robi się zupełnie jasno, choć wszystko takie mleczne i matowe. Przed oczami ukazuje się jednak istna orgia drapieżników, jak na te porę roku. Około 20 – 30 ryb co i raz atakuje jakieś niewidzialne dla mnie rybki pod powierzchnią. Ciemne grzbiety co chwilę wynurzają się nad powierzchnię i w jakby spowolnionych zawijasach znikają w toni. Kilka ataków, to klenie około półmetrowe. Nie powiem – lekko się podekscytowałem. Taki przyjemny rodzaj emocji.

Do wody poszły po kolei wszelkie gumy. Zero. Potem dałem szansę białym ripperkom, które uznałem za bardziej widoczne w wodzie. Nadal nic, a spławy jakby cichsze i w mniejszej liczbie. Mgła powoli ustępuje. Wirówki, małe woblerki. Lipa. W desperacji zakładam jelcopodobny wobler 7cm. Pierwszy rzut i mam pobicie. Opór nawet, nawet [kijek 15g i czternastka żyłka]. Ostatecznie wyjmuję klenika na 30cm. Tyle pokazała miarka na kiju.

(fot. A.K.)

Zdjęcia robię z trudem, bo tak zmarzły mi ręce. Mimo rękawiczek. Drobię w miejscu, starając się rozgrzać stopy. Wody mam tuż nad kostki. Rozgorączkowany mam kolejne branie, ale jakoś nie zareagowałem. Pudło. Po około minucie kolejne, ale już muśnięcie, nie do zacięcia, po czym wszystko cichnie. Trochę goryczy. Przegapiłem ewidentnie najlepszy czas. Za późno tu przyszedłem i za długo szukałem odpowiedniej przynęty. Mimo wszystko machałem jeszcze prawie godzinę. Bez rezultatu. Woda zresztą wyglądała na uśpioną. Poddałem się z zimna i poczłapałem przez moczary do auta. Po drodze mogłem w pełni obejrzeć wielkość zalanych obszarów.

(fot. A.K.)

Pogoda się zmieniła. Na niebie totalna lampa. Byłem wręcz zły, że wciąż mi zimno, lecz  tu, nad bajorem niepodzielnie rządziło zastałe, mokre i jakby lepkie powietrze po nocnej mgle. Dopiero od około południa zaczął wiać wiatr ze wschodu, przynosząc naprawdę wyczuwalną zmianę temperatury. Zrobiło się bardzo miło, choć do końca dnia wiało mocno i to bez wyjątku, ze wszystkich kierunków. Pływające po tafli konary przeganiało raz w prawo, raz w lewo. Każdy rzut był w pewnym sensie slalomem między kijami na powierzchni i tymi na dnie.

Dobra, miały być ogólne spostrzeżenia. Nie licząc tej porannej godziny bardzo mocnego żerowania, to po raz kolejny woda potwierdziła, to, co zauważam od kilku sezonów. Ryby w tego typu bajorkach, o tak późnej porze roku preferują ciemne, stonowane kolory. Tak, że jeśli nie ma szczupaków, a na ogół niema dużo, to nie utrudniajmy sobie życia.

Druga kwestia, to gatunki, na które możemy liczyć cały sezon w takich kałużach; sprowadzają się tak naprawę tylko do kleni i okoni, przy czym – i tu będę się upierał – na klenia  lepsze będą gumki.  Cała reszta innych ryb jest szczęśliwym bonusem. To, że nie możemy kleni połowić ot tak z marszu w rzekach, wynika z tego, że nawet tych ryb jest ciut mniej i wszystko sprowadza się do znalezienia ich zimowej ostoi. Okazuje się, że biorą. Z różną intensywnością, ale żerują.

Żeby nie siać przesadnie kolorowej propagandy, od razu powiem, że miodów nie było. Raczej żmudne rzeźbienie w lodowatej cieczy. Średnio trzy brania na godzinę z czego znów średnio – dwa wykorzystane. Ale jak napisałem wcześniej, rybki nawet, nawet.

Powróciwszy do auta, pokrzepiony kolejnym kubkiem herbaty, ustawiam się w najlepszym moim zdaniem, okoniowym tutaj miejscu. Tracę tylko kolejne 60 minut. Okoń tego dnia nie istnieje, jak nawet na obecne, dość skromne możliwości tego łowiska. Choć zaczęło się ekscytująco. W pierwszym rzucie, po łagodnym podniesieniu 5cm, rubinowego twisterka na gramowej główce, mam piękny strzał. Jak intensywne pobicie grubego okonia w sporą gumę, w październiku. Żadne tam muskanie przynęty. Zaciąłem chyba za słabo, ale to okazało się później. Rybę ruszyłem może na pół metra, po czym natychmiast zawróciła w miejsce ataku i tam stała. Całkiem przyzwoicie dokręcony hamulec grał donośnie, a ryba stała w miejscu. Kiedy kolejny raz próbowałem ruszyć ją samym tylko kijem, targnęła się mocno i wypięła. Wody w tym miejscu około 2m, więc nie było szans cokolwiek zobaczyć. Szkoda, bo mogła być fajna niespodzianka. Ja, po tych około 30 sekundach, obstawiam cokolwiek większego sandacza.

Poza tym nic potem nawet nie drgnęło. Zniechęcony, ale ciut rozgrzany, powlokłem się na miejsce porannego żerowania kleni. Powinienem w ogóle go nie opuszczać, tylko zamienić wobler, na gumkę.

Jeden z pierwszych rzutów. Nieduży kleń kluczy pośród słomek, gałęzi i resztek zieleniny. Z trudem wyplątuję go z kłębka śmieci w jaki się wbił, a i tak jak widzicie poniżej, sporo resztek roślin wisi na żyłce. Ot, taki tuż nad 30cm.

(fot. A.K.)

Łowienie odbywało się wg jednego, prostego schematu: ciemny, a w każdym razie nie biały i nie żółty 5cm twisterek wyrzucony na sporym haku – główka 1g. Czekam aż osiądzie na dnie. Potem bardzo miękkie podniesienie i jednostajne, bardzo wolne prowadzenie. Intuicyjnie kilkanaście centymetrów nad dnem. Bardzo wolne ale bez osiadania na dnie. Miałem wrażenie, że ryby długo płynęły za wabikiem, zanim podejmowały próbę ataku. Gdy gumka zaliczała dno, to klenie [chyba] traciły ochotę na ściganie tego czegoś, bo przy okoniowym prowadzeniu nie miałem w ogóle brań. Branie odczuwało się identycznie, jak zaczepienie [bardzo liczne tego dnia] kolejnej, cienkiej gałęzi. Odczuwalny, narastający opór. Trzeba było mocno zacinać, bo ryby jakoś tak delikatnie łapały twister, a powolny opór nie prowokował do szybkiego zacięcia, tym bardziej, iż ręka była „znieczulona” przez kolejne zaczepy. Straciłem około 10 ryb tuż po braniu lub w holu. Niektóre, jak poniższy, blisko 40cm kleń, miały ledwie wbity haczyk.

(fot. A.K.)

Klenie typowo podgórskie ze sporą głową i raczej dość smukłe. Ale już nie z kleniowej podstawówki.

(fot. A.K.)

Któryś tam z kolei rzut i tuż po podniesieniu mam inny opór. Ryba gwałtownie próbuje płynąć pod przeciwny brzeg, a nie jak klenie równolegle do brzegu, na którym stoję, u jego głębokiej podstawy. Okazuje się, że to podcięta świnka. Trochę szkoda, bo taka ryba się nie liczy. Podhaczyła się „dziwnie”, za końcówkę płetwy odbytowej, co jest zaskakujące, jak na bardzo powolne przemieszczanie gumki.

(fot. A.K.)

Miała 41cm. Na maksa zaskoczyło mnie jej zachowanie po odpięciu się, bo około 2m od brzegu, na półmetrowej wodzie, wypięła się. Ryba po tym momentalnie znieruchomiała i spokojnie osiadła na dnie, uznając ewidentnie, że cokolwiek się działo, ma za sobą. Nie zareagowała, gdy podwijając rękaw, wyjąłem ją ręką. Dopiero poza woda znów zaczęła reagować dość żywiołowo. Niewątpliwie, niektóre ryby są w bardzo silnym letargu zimowym i tylko odruchowo reagują na jakieś wyraźne bodźce.

(fot. A.K.)

Wzmagający się wiatr z jednej strony wypędzał resztki lodowatego powietrza, z drugiej nawiewał coraz to nowe gałęzie.

(fot. A.K.)

Kolejne klonki brały nawet dość regularnie i gdyby cały dzień był taki jak te dwie godziny około południa, to wynik byłby świetny. I tak, jak mówiłem, nie były to rybki niewielkie. Zwróćcie uwagę na poniższym zdjęciu ile leży wokół połamanych gałęzi.

(fot. A.K.)

W pewnym momencie miałem cokolwiek większego klenia i być może ryba należała do tutejszych spaślaków, ponieważ z każdą sekundą kij uginał się mocniej, a ryba zaczęła przechodzić w „ósemkowanie” – duże klenie jakby w panice wyrywają metr-dwa w jedną stronę, robią gwałtowny zwrot i znów krótki sprint. Niestety w drugim nawrocie ten się spiął. Przy świecącym w oczy słońcu, nie widziałem go, tym bardziej, że szorował nad samym dnem.

Co jakiś czas twisterki łapały jakby nieobecne tego dnia okonie. Nie licząc trzech ostatnich, to dominowały dość grube garbuski, jak niżej. I trzeba przyznać, że jak się jakiś zdecydował, to branie było wyraźne.

(fot. A.K.)

Cały czas, by połowić musiałem wejść w wodę do kolan, czasem więcej. Wokół kręciło się sporo wędkarzy, których zaskoczył „wylew” i nijak nie byli w stanie wędkować, nie licząc, zajętego już obszaru przez dwóch grunciarzy w pobliżu miejsca gdzie wszyscy zostawiają auta. Kolejny, rosnący opór dał największego klenia tego dnia. Ciemno ubarwiona, równa czterdziestka.

(fot. A.K.)

W zasadzie miałem dość około 14.00, tym bardziej, że spałem tylko trzy godziny. Nie mniej liczyłem na powtórzenie się porannej aktywności. Wytrwałem na darmo do samych ciemności, nie mniej poza słownie trzema wspomnianymi okonkami i jednym spudłowanym braniu, nic się nie wydarzyło. Ostatecznie, już po ciemku dobrnąłem do suchego lądu. Podsumowując, miałem dziewięć pasiaków, osiem kleni i świnkę. Wszystkich pewnych kontaktów było około dwudziestu ośmiu. Urwałem tylko dwie gumki, co uznaję za niewielką stratę, biorąc pod uwagę ilość drewna w wodzie.

P.S. Pozdrawiam spotkanego, jak się okazało Czytelnika moich tekstów. Przepraszam, że nie byłem za rozmowny, ale szczególnie nad tego typu wodą nie lubię głośno rozmawiać, a byliśmy na przeciwnych brzegach. Choć biorąc pod uwagę późno popołudniowy brak brań, można było się lepiej poznać. Pewnie się jeszcze spotkamy.

Jedna odpowiedź

  1. Dziękuje za pozdrowienia i w ogóle za tekst o starorzeczu, który zachęcił mnie odwiedzić to miejsce. Do zobaczenia w przyszłym roku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *