Szukaj
Close this search box.

Kleń na zimno

Czasami banalna zmiana powoduje diametralnie różny wynik.  Jak napisałem kiedyś, po smutnych testach starorzecza, poszedłem po pociechę nad pobliską rzekę.  Jest tam, około 2km niżej charakterystyczne miejsce.  Długi i łagodny łuk rzeki. Spadek niewielki, więc woda płynie bardzo wolno, ale na zewnętrznym łuku okresowe wezbrania, wypłukały sporo podłoża i woda sięga tu średnio 1,5 – 2m. Ten zewnętrzny łuk rzeki graniczy z bardzo stromym brzegiem, na dodatek od pewnego momentu porośniętym gęstymi krzaczorami. Nawet obecnie, na przełomie jesieni i zimy chodzenie tam to raczej męka. Te wszystkie krzewy i małe drzewa wżarły się swoimi korzeniami w stromą skarpę, efektem czego istny busz sięgający do 2m nad głęboką i spokojną wodę. Gałęzie często dotykają powierzchni. 

W tym miejscu kończy się swobodny dostęp. Kolejne 500m w górę rzeki, to gęste krzewy.                                                                                                                                                    (fot. A.K.)

Dawniej, jeszcze dwa lata temu było tam wielkie zimowisko okoni. Na tych 500m, bo tyle mniej więcej liczy ten fragment, od listopada, czasem od połowy października miała miejsce nieprawdopodobna kumulacja pasiaków. Ryby były drobne, jednak nie jakieś oseski; dominowały garbuski 20cm, dość często trafiały się takie do 25cm. Bywałem tam póki nie zamarzła rzeka – niekoniecznie duży mróz, ścinał  już ledwo płynącą taflę wody.  Mówiąc szczerze, bywałem zawiedziony, gdy schodziłem z tej wody po 5-7 godzinach bez zaliczenia co najmniej setki okoni. A i trafiał się od czasu do czasu szczupak. W każdym razie masa fajnej zabawy i pole do eksperymentów.

Nie wiem, co na to wpłynęło, że okoni prawie tam nie ma. Miejsce nigdy nie było jakimś tajnym, choć faktycznie mało kto dobierał się dawniej do kolczaków paprochami [teraz nawet w kiepską aurę kręci się tu kilku ludzi i wszyscy „jadą na motora”]. Nie mniej zmieniło się też dno: pierwotnie składało się z licznych, sporych kamieni. Obecnie jest żwirowe, pokryte właściwie wszędzie mułem, miejscami, szczególnie przy brzegach, głębokim nawet na metr. Bardzo liczne są też małe i większe pojedyncze patyki sterczące z dna, mnóstwo zaś gałęzi.

Rybostan zmienił się o 180 stopni. Obecnie są tu chmary kleni. Nie mam wątpliwości, że zimują na tym pół kilometrze setki, jeśli nie tysiące ryb z czarnymi ogonami. Dominują ryby 25-30cm, jest dużo takich do 25cm, ale wcale niemało ryb 35 – 40cm.

Dominuje klonek do 30 cm…                                                                                                             (fot. A.K.)

Wtopieni w krajobraz i nieruchomi dość szybko zaobserwujemy też pojedyncze większe sztuki, choć półmetrowych, ja przynajmniej nie widziałem. W tym ilościowym bogactwie jest minus: praktycznie te większe ryby nie są w stanie  dopchać się do naszych przynęt, lub zdążą zauważyć, iż coś jest nie tak, gdy jeden z mniejszych wywija dziwne piruety, po zacięciu. Choć z drugiej strony tak łatwo w ogóle nie jest.

Wiele osób wie o tym kleniowym zimowisku, ale nie wiem czemu, mało kto [szczerze mówiąc nie spotkałem nikogo w tym sezonie] próbuje je łowić inaczej niż reszta. A jak łowi większość? Praktycznie wszyscy idą na łatwiznę i startują od zachodniego, płaskiego jak stół brzegu. Mając nawet spodniobuty i wchodząc do połowy koryta, by dorzucić w strefę, gdzie ryby bez obaw interesują się potencjalnym żarciem, trzeba użyć sporego tonącego woblera – klenie nawet ich nie chcą zauważać, lub, co praktykuje 99% – okoniowego paprocha, ale przynajmniej na tych trzech – pięciu gramach. Niestety, taka przynęta tonie za szybko, jak na tę porę roku i klenie jakby nie nadążają, a leżących na dnie przynęt albo nie są wstanie podnieść, albo się takimi mniej interesują. Szuranie po dnie jest super – taki wabik mocno je intryguje, ale na 10 rzutów, mamy 10 zaczepów nie do odhaczenia i to raczej po nie spenetrowaniu nawet 2m dna. Kij na kiju. Skąd wiem, że ryby tak reagują? Ano „wydeptałem” sobie 2-3 wnęki w krzakach po drugiej stronie, plus odnalazłem jak się okazało bardzo niewygodne, ale jednak dostępne kolejne 3-4 stanowiska, chyba z lata, po zasiadkach jakichś wytrwałych grunciarzy. W gąszczu suchych badyli, stanowiska te nie były widoczne z płaskiego, przeciwległego  brzegu. Doskonale widziałem wpadające pod nawisy gałęzi wszelkie spinningowe dobro oraz to, co ryby na ten temat sądzą. Tak przy okazji: gałęzie wyglądają jak choinki, szczególnie teraz, gdy woda jest lodowata i mało kto ryzykuje kąpiel dla gumki. Pełno na nich starych twisterków, spławików, troków bocznych…

Byłem dwa razy. Fakt, że przy słonecznej pogodzie. Stan wody w obu przypadkach normalny, rzeka górska, jak to zimą – ekstremalnie czysta.  Cóż takiego robię, że mam mnóstwo brań,? Nie tylko o to chodzi, że wiszę wśród tych krzaków niby na nogach, niby w pozycji embrionalnej i po dwóch godzinach chce mi się płakać z bólu pleców? Albo sterczę po pas w mule i lodowatej wodzie, gdzie kilkadziesiąt takich minut pozbawia mnie czucia w stopach? A rzucam w jakiś pokraczny sposób: niby spod kija i jakby kręcąc okrąg w płaszczyźnie poziomej.  Ryby doceniły takie poświęcenie, ale wcale nie było szału, póki nie zacząłem… łowić pod prąd. Taki prosty detal. Niby zima, niby ryby powolne, ale ściągając wabiki z prądem [oczywiście jak najwolniej], doczekałem się kilkudziesięciu brań i 17 ryb za pierwszym razem i chyba ponad setki brań za drugim, skoro w rękach miałem prawie 40 kleni. Fakt, że nie olbrzymy. Ryby do 35cm i jak zobaczycie niekoniecznie odpasione. Choć w co najmniej dwóch momentach miałem wyraźnie większe klenie – te jednak spięły się. W obu przypadkach łowiłem od 10.00 – 11.00 do 14.00. Po 14.00 ryby przestawały żerować. Łowię kijem do 15g i żyłką 0,10mm. Nie wiem, co jest grane, ale gdy na początku stosowałem 0,14mm, brań było o 2/3 mniej, tak jakby widziały żyłkę…

Większe twistery = ciut większe klenie                                                                                             (fot. A.K.)

W tym miejscu i przy tym łowieniu najlepiej sprawdzają mi się małe gumki z naciskiem na twisterki. Kolory generalnie nie miały znaczenia dla kleni do 30cm. Takie ryby bez oporów atakowały okoniowe paprochy [2,5cm].Te trochę większe osobniki, podobnie jak nieliczne okonie [słownie 12 szt.] najchętniej atakowały twisterki  5cm: purpurowe z różnokolorowym brokatem oraz wszelkie zgnilizny [brązy, zielenie]. Wszystko jednak na główkach 1g, tyle, że z odpowiednio długim hakiem. Przy takich wabikach kłopotem jest niestety zacięcie, ponieważ znacznie wcześniej czuć branie, zanim skubaniec całkiem zassie, szybującą z prądem i do dna zarazem gumę. Trochę to irytujące.

Odnośnie okoni: udało mi się zaobserwować dosłownie kilka sztuk. Ryby te rzucające się dawniej bez namysłu na tym odcinku, na malutkie twisterki, w ogóle na takie nie reagowały. Jedynie relatywnie większe gumowe przynęty  [5cm], prowokowały je do ataków, nie mniej działo się tak rzadko.

Jeden z nielicznych. Też wolą w tym miejscu większą gumę. Chyba znieczuliły się na typowe paprochy.
(fot. A.K.)

Bardzo dużo brań miałem na wspominane w ostatnich tekstach jaziowe wobki, ale tu już rządziły ryby bardzo małe, w okolicach 20cm. Szczególnie, gdy za drugim razem, od około 13.00 na wodzie pojawiło się mnóstwo małych owadów. Na pewno nie były to żadne wodne owady. Przypominały małe ćmy [czarne, około 1cm długości i podobnej rozpiętości skrzydełek]. Chruściki też to nie były na bank. Klenie dostały świra i względnie powoli opadającą przynętę musiały obserwować już nad wodą, ponieważ większość brań była w momencie zetknięcia przynęty z powierzchnią. Dana ryba już stała ustawiona. Żerowanie na owadach, na tak masową skale widziałem w listopadzie pierwszy raz w życiu.

Ciut większe klonki, szczególnie za drugim razem, dość chętnie atakowały 4cm wobek pstrągowy. Generalnie woblery prowadziłem tylko tyle, by ich praca nie gasła. Jak wobler stanął, to już nie budził zainteresowania ryb, gdy ponownie zaczął pracować. Za to sporo ataków zaobserwowałem, gdy wspomniany woblerek na pstrągi zaraz po upadku sprowadzałem szybko z nurtem  około metr pod wodę i potem, na względnie napiętej żyłce pozwalałem wypływać mu na powierzchnie. Budził w rybach, w takim momencie dużo agresji.

Na woblery też kusiły się te trochę większe.
(fot. A.K.)

Pozostałe przynęty [gumy] prowadziłem jednostajnym ruchem z metr pod powierzchnią, lub pozwalałem co metr – dwa na opad, tyle, że nie do samego dna [zaczepy]. Zdecydowanie więcej było szarpnięć za sam ogon przy jednostajnym prowadzeniu twistera, natomiast swobodnie opadająca z nurtem gumka kusiła mniej ryb tyle, że ciut większych i brania kończyły się częściej skutecznym zacięciem.

Jeden z wielu.
(fot. A.K.)

Jak napisałem na wstępie, kluczem okazało się prowadzenie przynęt z leniwym prądem rzeki.

Za trzecim razem  [przedostatni weekend listopada] nie połowiłem, ale panowały kompletnie inne warunki. Było bardzo, bardzo ponuro. W pierwszą godzinę zaliczyłem wprawdzie jakieś 15 – 20 bardzo ulotnych kontaktów, udało mi się zaciąć i wyholować dosłownie jedną rybę, po czym brania nagle się urwały. Dopiero po chwili zauważyłem jak środkiem rzeki, płynie kakaowa woda, a pas ten poszerza się z minuty na minutę. Prawdopodobnie opróżniono jakiś zbiornik hodowlany z karpiami, ponieważ woda mocno się zmąciła, ale nie przybrała. Opadów zaś nie było.

Cały czas czekam na jeszcze jeden sprzyjający moment, m. in. dlatego, że chciałbym sprawdzić jak zadziała drop – shot w przypadku kleni. Wiem już coś nie coś, jak takie łowienie sprawdza się odnośnie okoni i sandaczy. Bawię się tą metodą, co jakiś czas     [w sumie trzeci rok]. Nie jestem jednak przekonany, podobnie jak do powszechnie stosowanego troka bocznego. Nie mniej, przy takiej kumulacji ryb, eksperymentowanie nie jest pozbawione sensu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *