Szukaj
Close this search box.

Cierpka refleksja – cz. I

Czy warto w Polsce uprawiać turystykę wędkarską? Pytanie raczej retoryczne. Dlaczego wciąż zdarza mi się dokonywać takich wypadów? Nie wiem, chyba lubię naprawdę trudne wyzwania, być może potrafię się cieszyć bardzo małymi sukcesami i pewnie jak wielu innych, za każdym razem myślę sobie, że tym razem będzie lepiej…Po tej eskapadzie zacząłem się łamać i nie wiem, czy za rok nie skusi mnie jednak jakieś zagraniczne łowisko. Czy chodzi tylko o to, że nie ma ryb? Nie do końca, bo kilka jasnych punktów wyjazdu było. To, co mnie dosłownie przez krótki, ale jednak istotny moment … [tu wpisz bardzo niecenzuralny wyraz], to bajzel, jaki jest z zezwoleniami na wody PZW Sącz i ceny zezwoleń okresowych [to zresztą dotyczy wszystkich okręgów], które są z palca ssane w stosunku do tego, co oferują łowiska. By nie być gołosłownym małe porównanie, bo Kustusz niedawno  na forum PZW trąbił, że wędkowanie poza Polską jest kosmicznie drogie. Widać, że robił w propagandzie PRL-u. Finlandia, rejon miejscowości Riutula [w promieniu 50km dziesiątki małych jeziorek i trzy ogromne, mnóstwo rzek]. Tygodniówka dla osoby kosztuje 40 euro plus zezwolenie roczne na połów 9 euro. Szczupaki, okonie, lipienie i pstrągi. To podstawowe spinningowe gatunki. 8-10 szczupaków w granicach 55-65cm to przeciętna dnia… Minusem mogą być duże ilości komarów. Albo, za najnowszym numerem WŚ. Szwecja, łowisko Hedesunda – tygodniówka to niecałe 100zł…Co mamy w PZW Nowy Sącz? Teoretycznie spory wybór wariantów opłat krótkoterminowych. Jest tego tak nawalone, że zainteresowani mogą sobie sprawdzić na stronie okręgu. Co z tego, jak w praktyce większości z nich nie ma? Oczywiście można kupić przez Internet [w końcu], ale nie zawsze jest to opłacalne, bo mogą się przydarzać różne nieoczekiwane sytuacje i czasem warto zaczekać, i rozpoznać sytuację na miejscu. By wyeliminować sytuację jak rok temu, kiedy nad Sanem jeździłem jak głupek od miejscowości do miejscowości, by kupić zezwolenie, a właśnie się skończyły, dzwonię do Ujścia Gorlickiego, gdzie ma być punkt sprzedaży zezwoleń i pytam, czy są. Są. Na drugi dzień, na miejscu idę do sklepu i chcę kupić zezwolenie. Nie ma. Tzn. są, ale nie te, co mnie interesują. Są tylko trzydniówki. Do tego trzeba wykupić ekstra zezwolenie na połów z łódki. Dzwonię do Grybowa. Tam pani w sklepie mówi, że stoisko wędkarskie jest już nieczynne, a ona się nie zna. Dzwonię do Gorlic. W tamtejszym sklepie nikt nie odbiera. Jest przed 15.00, to chciałem sobie do końca dnia, połowić z brzegu na Ropie. Cóż, tego nie przeskoczę, więc wykupuję trzy dni i robię dopłatę całoroczną [za 30zł] na pływanie, bo to lepsze niż 10zł do każdego dnia osobno, jeśli zostanę dłużej. Za całość płacę 105zł [75zł plus 30zł łódka]. Tu ciekawa sprawa: kupując kolejną trzydniówkę płacę nie 75zł tylko 60zł, bo już nie było tych po 25zł. W zasadzie to już mi było obojętne.… Znów będę narzekał, ale żyjemy w popieprzonym kraju, w którym wąskie grupy ustawiły zasady takie, jakie są i pracujemy najwięcej w UE a mamy jedne z najniższych zarobków, mamy jedne z najniższych zarobków, a relatywnie najdroższe paliwo, wreszcie łowiska w cenie zagranicznych, tyle, że w przeważającej części puste, lub z bardzo małymi rybami. I tak można wyliczać. Nic się nie zmieni przy świadomości, jaka jest i przy coraz bardziej zawężanych horyzontach, jakie mają ludzie, do czego w ostatnich latach [chyba celowo], przyczynia się między innymi system edukacyjny, w którym mam coraz większą nieprzyjemność robi. Tu jeszcze dwie uwagi. Poziom biurokracji jest nadęty do granic absurdu. Za pierwszym razem, gdy chcąc nie chcąc kupiłem trzydniówkę, nie kupiłem jej od razu. Tak łatwo nie jest. Otóż nie miałem ze sobą swojej karty i musiałem po nią drałować na kwaterę, ponieważ pani, [która i tak nie ma pojęcia o tym, co sprzedaje], koniecznie chciała wpisać mój nr karty na zezwoleniu. A jak się kupuje przez internet, to kto mi wpisze nr karty? I rzecz chyba najbardziej absurdalna: w zezwoleniu trzydniowym, są trzy przegródki i wpisuje się tam wodę, datę i – o zgrozo – miejscowość. Na dany dzień jest tylko jedno małe okienko. Co w sytuacji, gdy w tym samym dniu chcemy zmienić łowisko? Wygląda na to, że nie bardzo można, bo nie wiem np. czy ktoś kto mnie będzie kontrolował [he, he], nie będzie „dymił”, że nagryzmoliłem coś drobnym maczkiem. Na zezwoleniu z Tarnowa miałem tylko wykaz wód okręgu i w danym dniu mogłem zmieniać miejscówki do upadłego, bo zezwolenie obowiązuje na wody okręgu w danym dniu i to jest istotne. Nikt tam nie wymagał robienia spisu miejscowości, nie dając na to nawet miejsca.

Co do zezwoleń – sprzedają je ludzie, którzy nie mają o nich zielonego pojęcia.

Co miałem do dyspozycji? W sumie trzy rodzaje łowisk. Pierwszym była Ropa powyżej zapory, drugim – ta sama rzeka poniżej zbiornika i wreszcie sama Klimkówka. Dwa pierwsze łowiska miały być rezerwowymi, a okazały się głównymi…

Dzień 1

Ropa powyżej zapory jest generalnie mała. Można podzielić ją na dwa fragmenty. Górny – od połączenia z jakimś małym potoczkiem. Dość czyste, kamieniste dno i minimalnie szybszy nurt. Fragment niższy, to typowa cofka. Mnóstwo mułu, brzegi coraz wyższe i bardziej strome. Rośnie także głębokość.

Tuż po 15.00 idę nad wodę wkurzony jak działo. Zezwolenie kupowałem, łącznie z telefonami do innych punktów, chyba z 40 minut. Wiem, że Ropa na tym odcinku jest malutką rzeczką, lecz to, co zastaję, lekko mnie szokuje. 5-10m szerokości, kryształowej wody o głębokości 5-20cm. Żarty. Tak jest w górnym odcinku.

(fot.A.K.)

Gdzie niegdzie tamki piętrzące ledwo płynącą wodę. Tam kąpią się dość licznie, głównie miejscowi. Pod tymi tamkami, jeśli dłuższy czas jest spokój, kręcą się niewielkie kleniki.

(fot.A.K.)

Woda okazuje się być dość chłodna. Mimo obecności ludzi, upału i bezwietrznej pogody, rybki po 20cm skaczą jak nienormalne do maleńkich woblerków. Okazuje się, iż w tak mało „kryjówkowym” środowisku mieszka tu dużo szczupaczków. Świadczy to chyba nieźle o skuteczności tarła.

(fot.A.K.)

Niestety, zębacze podobnie ochoczo jak klonki, z dzikim animuszem dopadają do wobków, co przyprawia mnie o dreszcze, gdyż nawet taki mały „bąk” może przeciąć żyłkę 10-kę.

(fot.A.K.)

Na szczęście mimo kilku holi takich szczupaczych ołówków, rybki są płytko zapięte.

Powoli dochodzę w bezpośrednie sąsiedztwo końcowego odcinka Ropy, jakieś 400m przed wlotem do zapory. Jest tu przewężenie, dzięki któremu pod wierzbami znajduję „głębinę” do pół uda.

(fot.A.K.)

Stoi w nim pokaźne stado kleni. Ryby różne, głównie takie po 25cm, choć widzę dwa – trzy po około 35cm. Agresywnie startują do wszystkich przynęt, ale na tym się kończy. Niżej woda rozlewa się szerzej i ma bez przesady z 5cm głębokości. Idzie się fatalnie, po kostki w śliskim mule. Stopy wyjeżdżają mi z klapek. Można się w każdej chwili wywrócić.

Po drodze mijam dziarsko maszerującego w moją stronę wędkarza. Dwa zdania, gość właśnie przyjechał jak ja. Chce łowić pod prąd. Ma, tak „na oko” żyłkę 25-kę i wirówkę 3-kę… Ja zapadając się już do pół łydki, brnę w dół. Kończy się przewężenie, a zaczyna właściwa cofka. Co i raz w dość głębokim jak sądzę miejscu, większe klenie atakują małe rybki. Niektóre pobicia przypisałbym jakimś bardziej drapieżnym rybom. Muszą mnie świetnie widzieć, bo nawet nie próbują zbliżać się do przynęt. Dopiero udany rzut pod zapaćkaną czymś powierzchnię, przynosi klenia, ale z tych niewielkich.

(fot.A.K.)

Kończę jednak zadowolony, gdyż w porównaniu z poprzednim tu moim pobytem, ilościowo jest znacznie lepiej pomimo, że wtedy była znacznie większa woda. Dzień kończę z szesnastką klonków, jelczykiem trzema szczupaczkami i okonkiem. 90% ryb to może nie narybek, ale osobniki bardzo młode.

Kolacja była taka sobie. Niestety w Uściu Gorlickim nie ma już gdzie zjeść. Starsze panie, które wiedziały chyba na czym polega gotowanie już nie pracują, za to zastąpiły je młode i sympatyczne dziewczyny, co niestety nie przekłada się na jakość potraw w dwóch miejscach, gdzie coś można przekąsić. Jedzenie jest po prostu straszne. Na szczęście przyzwoite już winko pozwoliło zadbać o dobry nastrój. Snujemy plany, jak jutro powalczymy z pływadła.

Tuż po drugiej w nocy z łóżka wyrywa mnie nie do powstrzymania potrzeba, natychmiastowego zaliczenia WC. Oszczędzę szczegółów. Nie wiem, czy to infekcja [przeraźliwie, jak przy rasowej grypie bolą mnie stawy, mięśnie], czy zatrucie.

Dzień 2

Gorączka musi być duża, bo nad ranem, jak czuję się znacznie lżej [także dosłownie], mam 38 stopni. Jedyne, co mi wchodzi, to schłodzony arbuz. Mam wręcz wodowstręt. O jedzeniu nie ma mowy. Cały czas mam wrażenie, że albo puszczę pawia, albo urwie mi się film. Do tego upał jeszcze większy niż wczoraj. Biorę końską dawkę aspiryny. O trzynastej gorączka spada do 37 stopni. Bardziej ze względu na próbę rozruszania organizmu niż z powodu straty dniówki idę nad Ropę. Jedyne, co zauważam, to fakt, że wody jeszcze ubyło.

(fot.A.K.)

Na całym końcowym odcinku nie ma żywego ducha poza jednym grunciarzem. Poza tym pusto. Woda mało ciekawa, choć już głębsza. Nawet mało co się pokazuje w tym upale. Nieliczne kółeczka drobnicy.

(fot.A.K.)

W pełnym słońcu wytrzymuję tylko godzinę. Pomysł był kretyński. Wracam prawie na czworaka. Bilans tego krótkiego wypadu to dwa kleniki, okonek i trochę większy jelec. Ale w zasadzie łowiłem jak zombi.

(fot.A.K.)

Gorączka wróciła. Mam znów 38 stopni. Jestem chyba mega odwodniony. Zjadam pół małego arbuza i kolejną dawkę aspiryny [unikam antybiotyków, jako kroku ostatecznego]. Przy piciu wody czy herbaty, aż mnie cofa. Wieczorem czuję się jednak nieźle. Śpię normalnie.

Dzień 3

Wygląda, że wszystko wróciło do normy, poza tym, że nic mi się nie chce jeść. Oczywiście, ze względów wydolnościowych, nie mam zamiaru pływać. Jako tako powłócząc nogami, robię około dwugodzinny spacer wzdłuż rzeki. Niestety, jest niedziela. Tabun ludzi. Auta prawie kołami w wodzie. Nie mniej czas nie jest stracony. Otóż w ujściu potoczku do Ropy, która sama przed połączeniem ma z 4m szerokości i 15cm wody, jest dołek wybity dużą pośniegową, albo podeszczową falą. To „duży” oznacza 1,5 na 1,5m z wodą prawie po pas. Obecnie kąpie się tu wiele osób. Zauważam pływające nerwowo klenie. O, kilka jest przyzwoitych. Mają pod 40cm. Po chwili widzę dwa, które już lekko podnoszą ciśnienie. W tych płyciznach, gdy rybom momentami wystają grzbiety, klenie wyglądają jak giganty. Niektórzy robią „przymiarkę” do ryb i rękami próbują je złapać, ale zwierzaki na szczęście są za sprytne. Dokładnie staram się zapamiętać jak leżą zanurzone konary jedynej sporej wierzby, obalonej przez bobry. W ogóle, na całym odcinku mnóstwo naciętych gałązek wiklin. Łowię w tych dość nieciekawych realiach kilka okonków, planuję jednak wczesnoporanny wypad w to miejsce. Taki bladym świtem.

(fot.A.K.)

Dzień 4

Upał nie maleje. Jest ponad 30 stopni. Lekki południowy wiatr. Na start decydujemy się późnym popołudniem. Wjeżdżamy na dość fajne pole namiotowe. Przy samym zbiorniku. Wjazd 5zł. Jedyny minus to kibelek pod postacią ordynarnej budy jak za PRL-u. „Wali” z tego na całą plażę. Dlaczego niema kilku choćby przenośnych budek WC? Płyniemy. Tuż przed 17.00. Podziwiamy kosmicznie mały poziom wody. Największa głębokość to 14m z hakiem, lecz doliczając te 2-3m przy normalnym stanie wody…Już dość głęboko. Klimkówka to jeden z młodszych zbiorników zaporowych na południu Polski. Ma około 7km długości i jakieś 400m szerokości. Przeciętnie. Z daleka wygląda jak łuk wielkiej rzeki. Przy brzegach, a raczej na plaży w Ujściu [to chyba jedyny w tej części zbiornika przyjazny dla kąpiących się pas brzegu], jak na to miejsce niewiarygodni duża ilość osób. Praktycznie połowa siedzi w wodzie. Z niedowierzaniem patrzymy na echosondę. Woda ma …26 stopni. Dość dokładnie penetrujemy południową połówkę Klimkówki. Dno kamieniste, ale z dużymi pokładami mułu. Sporo karczy, aczkolwiek nie trafiłem jakiejś ich większej [bardziej gęstej] kumulacji. Duże ryby odnajdujemy w kilu naprawdę poważnie wyglądających skupiskach. Stały zazwyczaj na 6-7m. Dość często pod nimi lub na ich poziomie, ale dyskretnie z boku, echa mogące uchodzić za drapieżniki. Kiedy w którymś napływie po takiej kumulacji białorybu widzę w jego pobliżu duże, żółte echo na dnie, kilka metrów następne i potem jeszcze jedno – stajemy. Jest szansa, że to nie pojedyncze duże patyki. Mam ze sobą pięć pudeł gum. Wszystkie zabrałem ze szczerą chęcią urwania choćby połowy, jeśli tylko coś będzie się dziać. Głębokość 8m. Początkowo próbuję wg zasady 1g/1m. Różne modele i kolorystyka. Cisza. Przechodzę do cięższych. Idą w ruch główki 10-12g. Gumy różne . Od 10cm do 5cm. Nadal zero. Gdy po przynętach na 15g nic się nie dzieje, przestawiam się nieznacznie i siląc się na cierpliwość, szuram po dnie. Tym razem odwrotnie. Zmniejszam gramaturę. Jedyny żywy kontakt, to jakbym najechał jakąś ciut większą sztukę, która niechętnie ustąpiła plecionce. Ostatnie 10 minut to zupełnie małe, okoniowe gumki. Też nic. No, zawady były. Kilka zaczepów udaje się odstrzelić i uwolnić przynęty. W polu widzenia nie widać innych łódek z wędkarzami. Na brzegach jest ich tylu w polu widzenia, że można policzyć na palcach obu rąk.

Postanawiam próbować bliżej wschodniego brzegu. Stromy. Przy tym poziomie wody spad jest tak gwałtowny, że w wielu miejscach płynąc z metr od lądu, mamy pod sobą 3-4m. Podziwiamy strome skarpy, odsłonięte teraz przez niżówkę.

(fot.A.K.)

Nadal nic. W którymś momencie do podciąganej niewielkiej gumy rzuconej wzdłuż brzegu podpływa mały okoń. To może, choć z nimi się pobawimy? Zakładam dość dużą wirówkę. Akurat te mniejsze są na kwaterze. W pierwszym rzucie holuję 20cm pasiaczka, któremu towarzyszy z 30 szt. podobnych osobników. Rybka spada mi przy samej burcie. Kolejne rzuty nie przynoszą już brania. Nie licząc na cuda, postanawiamy potrollingować. Tak skromnie, licząc na małe okonie. Wzdłuż brzegu. Płyniemy powoli 3,5-4km/h. Mały Mans dynda na końcu zestawu. Celem jest największa chyba zatoka zalewu, znajdująca się mniej więcej w połowie jego długości przy wschodnim brzegu. Wpada tam nie wysychający cały rok potoczek. Poprzednim razem było to jedyne miejsce z nieznacznie czystszą wodą i udało się wtedy złowić kilkanaście okoni i prawie miarowego szczupaka. Kosztowało to garść gum…

Tuż przed zatoką Agnieszka ma pobicie w ciągniętą gumkę, którego nie docina. Kilka metrów dalej kolejne, lecz już znacznie słabsze i wyjmuje małego klenia. Rany, co z tymi okonkami? Wpływamy do zatoki. Dno kosmiczne. Blisko ujścia strumienia w poprzek zatoki idzie wąska krawędź dochodząca metr do powierzchni. Za nią, w głąb zatoki jest natychmiast spad na 4m. Potem płytko i głęboko. Dziura na dziurze. Ryb jednak nie widać.

(fot.A.K.)

Po bliższym podpłynięciu okazuje się, że woda ledwo, ledwo płynie w strumyczku. Pod powierzchnią w samym ujściu dziesiątki 15cm okonków i podobnych kleni. Ryby jakby się natleniały.

(fot.A.K.)

Momentalnie uciekają na nasz widok. Opływamy całą zatokę, ale poza kilkoma zawadami, nic nie zakłóca monotonii wieczoru. Robi się już późno. Praktycznie nie mam doświadczenia z trollingiem. Nie mniej postanawiamy popróbować tak bardziej na poważnie. Mocniejszy kij, plecionka 14kg i duże wahadłówki oraz spore woblery. Godzina takiego pływania i nic. Widzieliśmy pod powierzchnią jeden ewidentny atak drapieżnika. Dużego. Ryba w granicach 80-90cm. Gatunku nie odważyłbym się określać. Za ciemno i za daleko. Po drodze, jeszcze przy pełnym dziennym świetle mijaliśmy obszar zatopionych na 2-4m grubych konarów i całych drzew.

(fot.A.K.)

Próbowałem przy nich spinningować. Zaczepy – owszem – straszliwe, ale ostatecznie puszczały. Nic nie brało. Co więcej, nie widać było żadnych większych rybich ech na ekranie. Tylko setki drobnicy pod powierzchnią, widocznej gołym okiem.

(fot.A.K.)

 Teraz płyniemy w to miejsce. Zakładam mały 6cm woblerek, nurkujący do około 1m. Już przy pierwszym przepłynięciu obok zatopionych kijów Aga ma pobicie. Coś tam przygięło, ale teraz nawet nie wiem, czy cokolwiek wisi na kiju. Jednak coś pochlapuje na powierzchni. Spodziewając się marnego okonka, niejako z lekkim, pozytywnym zdziwieniem widzimy małego sandacza.

(fot.A.K.)

W ciągu najbliższych 20 minut mamy jeszcze dwa pobicia. Wszystko sandaczyki po średnio 30cm. Postanawiamy lepiej przyłożyć się do godzin wieczornych następnego dnia. Wygląda na to, że ryby żerują bardzo, bardzo krótko zapewne o świcie i tuż po zmroku. Nie dziwię się im. Temperatura wody jest nie z tej strefy klimatycznej, nawet jeśli dotyczy tylko powierzchni. Na brzegu rozmawiamy jeszcze z dwoma wędkarzami. Są od kilku dni. Ponton do wywózki, elektroniczne sygnalizatory brań. Wszystko jak trzeba. Chyba wiedzą, co robią. Pytam o wyniki. Facet robi kwaśną minę i mówi, że jak do tej pory największą rybą był leszcz 35cm…Szału nie ma jak widać.

3 odpowiedzi

  1. Z tymi opłatami to faktycznie skandal! Początkiem sierpnia zaliczyłem 8 dniowy wypad nad Solinę. Jedynymi dostępnymi opcjami opłat były: dniówka – 30 zł, oraz opłata roczna – 120 zł. Z braku jakiejkolwiek innej alternatywy wszyscy wykupowali oczywiście roczne zezwolenia, zasilając konto PZW Krosno, które wobec dużej popularności zalewu nie ma żadnej motywacji w szukaniu rozwiązań pośrednich – np. tygodniówka w jakiejś rozsądnej cenie 50-60 zł. Dla większości efekty wędkowania przypominały moczenie kija w wannie. Przez tydzień nie spotkałem osoby, która z białej ryby trafiła by cokolwiek innego niż ukleja. Po pierwszych dwóch bezowocnych dniach próbowałem poszukać drapieżników, tu było już minimalnie lepiej. Trafiłem trochę niewielkich okonków na gumy (oczywiście wszystkie wróciły do wody). Podsumowując – efekty tragiczne, ale chyba i tak powinienem uważać się za szczęśliwca, w porównaniu z większością wędkujących których spotkałem, bo miałem chociaż jakikolwiek kontakt z rybami. Taka woda dla okręgu to czysta żyła złota, bo nie oferując nic poza pięknym położeniem, można być pewnym, że przyjeżdżający na urlop i tak zapłacą choćby nawet 200 zł, bo nie maja innego wyjścia.
    Nad górną Ropą byłem 5 lat temu i wspominam ją bardzo pozytywnie. Czysta, ze sporą ilością klenia (pstrąga nie trafiłem, ale w lecie przy podobnych warunkach jak opisane w relacji to raczej normalne), taka mniejsza wersja Soły.
    Pozdrawiam
    Grzegorz

    1. Ja zapłaciłem 180 PLN, bo jeszcze na górskim Sanie powyżej zbiornika chciałem połowić. 180 PLN opłata roczna, ale za 7 dni :/ A Solina szybko mnie zniechęciła, no ale na tak duży akwen na pewno trzeba poświęcić więcej czasu i przydało by się jakieś pływadło. San powyżej Rajskiego już lepiej. Sporo klenia i okonia i chyba nic więcej. Ale 40 PLN dniówka lub 180 PLN opłata roczna to trochę przesada. Nie ma alternatywy dla kogoś kto na tydzień przyjeżdża. A nad Klimkówką spędziłem kiedyś 1 noc na polu namiotwym. Przyjechali dresiarze i do 3 w nocy z otwartego bagażnika dudniło techno, że ziemia drżała 🙂

      1. Nie wiem jak północy kraju, ale na południu Polski, to realnymi rybami są praktycznie wyłącznie okonie i klenie. Jakby nie te gatunki, to z perspektywy spinningu raczej pustynia. Co do Klimkówki – miałem „lepiej”. Gdy przyjechałem i rozkładałem ponton [byłem tam pierwszy raz], to przystartował do mnie pijany kolo z siekierką, bo nie chciałem mu jechać po piwo. Powaga. Na szczęście był mocno wlany. W tym roku na polu byli ludzie zdecydowanie ok. Sporo rodzinek, więc nie było imprezowego szału.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *