Szukaj
Close this search box.

Ani słowa…

…o wiośnie. Może wtedy przyjdzie. Wygląda na to, że będę miał chyba jeden z gorszych początków sezonu. Biorąc pod uwagę docierające informacje, nie ja jeden. A już pisałem o srokach, kotach i takich tam. Nawet moje glonojady w akwarium poczuły zew natury i mam znacznie większe stado niż pierwotnie. Krótko mówiąc – były to najgorzej wędkarsko spędzone przeze mnie święta odkąd mam kartę. Jakaś masakra. Pytałem najstarszych protoplastów w rodzinie, czy pamiętają taki koniec marca i owszem: w zależności od zeznań, ponoć tak było w 1949 lub 1950r. Śnieg leżał, choć w mniejszej ilości niż dziś, za to panował wściekły mróz. Z tym, że to było 19-go dnia miesiąca. Ponoć kilka dni później wiosna była w pełni. Nam nie dane. Właśnie słuchałem wywodu jakiegoś glacjologa, który stwierdził, że w naszej części świata topnienie lodowców będzie się objawiać w taki sposób. Zimne miesiące mogą się przesunąć i to dość mocno w cieplejszą porę roku. Ponoć tak już było kilkanaście tysięcy lat temu. Czyli jednak głosiciele globalnego ocieplenia ciut się mylą? Jakoś zawsze miałem takie wrażenie, że to ściemniacze.

Plany miałem śmiałe. Nie wyszło z nich zupełnie nic. Na „poważne” pstrągi się nie wybrałem, bo nie wiedziałem, jaka będzie woda – u mnie na początku wolnych dni podniosła się mocno, bo była silna odwilż. Z podobnych względów odpuściłem jazie. Na rybach byłem tylko dwa razy. Jakiś horror.

Zdzwaniam się z kumplem w sobotę. Mówi, ku zaskoczeniu, że na dzikiej żwirowni nie ma lodu. Ani, ani. Niby jest późno, lecz szybko decydujemy się na mały wypad. Widzimy się za dwie – trzy godziny. Jak już zrobiłem cuda z wodą rybom w akwarium [osobiście nie znam wędkarza, który nie ma ryb w domu], szybko się pakuję. Około 13.00 jadę przez odległy las. Droga nawet w miarę, choć wokół tony śniegu.

(fot. A.K.)

Do żwirowni mam kawałek drogi. Jest to około 8 – 10 hektarowy zbiornik o maksymalnej głębokości 6m z przesympatycznie pofałdowanym dnem. Bajka. Woda jest użytkowana przez kopalnię odkrywkową i oficjalnie jest zakaz wstępu. W zasadzie wędkują tu tylko pracownicy firmy. Nieliczni. Żadnej racjonalnej gospodarki. Dzika woda. Celem są wzdręgi.

Temperatura dość sprzyjająca – 5 stopni na plusie. Ze względu na strasznie nasączoną wilgocią ziemię, auto zostawiam przy drodze i zasuwam jakieś 200 – 300m. Niby trawa, ale grunt rozłazi mi się pod nogami, że człapię jak po lodzie. Jestem na miejscu. Zaskakujące pierwsze wrażenie: śniegu tutaj prawie nie ma.

(fot. A.K.)

Kolega, który już jest jakiś czas, nie ma dobrych wieści. Zero brań, zero spławów, zero czegokolwiek z łuskami. Ze względu na dość szeroki pas trzcin montuję dość ryzykowny zestaw. To dość ciężki 3m kij z żyłką 0,10mm. Wędka bardzo miękka, ale za toporna na taką linkę. Tyle, że nią sięgnę. Do tego wodery, by choć trochę wbić się w suche badyle. Stawiam na mikrojigi. Jest całkiem ciepło. Tak, jak Paweł mówił – nic się nie dzieje. Jedyny ruch na wodzie to około 200 kormoranów po drugiej stronie, jedna czapla i kilka kaczek. Bezwietrzna aura sprawia, że tafla żwirowni jest jak przysłowiowy stół. Cokolwiek by chlapało – widzielibyśmy. Nie dane nam było.

Rok temu, trochę „na krzywy ryj” wtargnąłem tu z pontonem i ilościowo świetnie połowiłem wzdręg i okoni [bardzo małych]. Biorąc pod uwagę wczesną porę roku i te wariactwa pogodowe, nie mam większych ambicji. Cokolwiek kolorowego, innego niż pstrąg bardzo by mnie ucieszyło. Mogłoby być maleńkie. Na nic wdzięczenie się do wody. Zero kontaktów, mimo, że do pół uda sterczę w zimnej wodzie.

(fot. A.K.)

Po około pół godzinie zza chmur przyświeca słońce i robi się nawet gorąco, jak na ilość ciuchów, którą mam na sobie. Nie wpływa to na aktywność ryb. Kolega z paprochami jest już po drugiej stronie zbiornika. Ja metodycznie, tylko w kilku wybranych miejscach, łowię jeszcze lżej. Zniechęcony, montuję trok boczny. Poświęcam kolejne półtorej godziny. Paweł obszedł zbiornik wkoło. Podobnie jak ja, nie miał nawet rybiej łuski. Powoli kończymy, bo dla odmiany zaczynamy gwałtownie marznąć. Robi się lodowato, choć bez wiatru. Rozpamiętujemy, co może być przyczyną. A jest ona prosta: zima trwa i ryby to wiedzą. Jedyny plus jest taki, że pisząc to krótkie streszczenie, Paweł informuje mnie, iż ma oficjalną zgodę szefa kopalni, na dowolną ilość desantów w tym roku. Pontony czekają. Byle było cieplej, choć trochę cieplej. Zobaczymy, co tam obecnie żyje, choć cudów się nie spodziewam.

Na następny dzień dowaliło z 20cm śniegu. Nie wiem z czego cieszą się ci wszyscy narciarze itp. Nie wiem z czego. Kolejny dzień. Śmigus Dyngus i Prima Aprilis w jednym. Na ulicy pustynia. Śnieżna pustynia. Jak to mówią znacznie już młodsi ode mnie – wstaję po sporym melanżu. Ale i tak nieźle, bo o 8.30. Zmuszam się do małego śniadanka i w drogę. O 10.30 kończę przedzierać się przez zeschłe badyle i krzaki. Wkoło jest jak na początku sezonu.

(fot. A.K.)

Mam już dość bieli, zimna, wilgoci i całego zimowego syfu. Będąc wybitnie ciepłolubnym stworzeniem najzwyczajniej tęsknię do trawy i słońca. Powoli i bez pośpiechu rozkładam graty. Zaczynam na ostrym zakręcie. Ze względu na zimno – przelotki lekko mi zamarzają – po około 20 minutach zakładam biały 5 cm twister, który – mam nadzieję – lepiej kusi ryby w tych temperaturach. Po około pół godzinie podchodzi do mnie wędkarz. Okazuje się, że znamy się z widzenia. W tym miejscu, chcę mu podziękować, bo zawrócił do auta i zjechał na inny odcinek, uznając, iż byłem pierwszy. Szkoda, że to rzadkie przypadki…

Człapię w śniegu bez przekonania chyba godzinę. Nawet skubnięcia. A jestem niewątpliwie pierwszy tego dnia. Śnieg nie kłamie.

Na bardzo płytkim i leniwym, piaskowo – mulistym fragmencie zatrzymuje się na dłużej. Teraz jest tu więcej wody. Jeszcze nie wszystko spłynęło po odwilży sprzed dwóch dni. Ale woda jest czysta. Widać niewiele, bo panuje totalne zachmurzenie. Zwisają na moim brzegu, z dziesięć metrów niżej obfite wąsy korzeni, podmytego, potężnego drzewa. Normalnie na granicy lądu i wody. Teraz lekko podlane, falują w powolnym nurcie. Rzucam poniżej i na wysokości „brody” pozwalam opaść gumce na piasek. Samego brania nie widziałem tylko odczułem. Musiał to zrobić błyskawicznie. Dosłownie palnął w przynętę. Szczerze powiem, że z tej całej zadumy na wędką wyrwał mnie wręcz niehumanitarnie. Początkowo, w pierwszych kilku sekundach fantazja zerwała się ze smyczy i zaświeciło mi się w głowie, dla mnie magiczne 40cm! Ugięcie kija mogło potwierdzić przypuszczenie. Ostatecznie ryba była mniejsza. Nie mniej 6 cm gumy znikło w jego paszczy.

(fot. A.K.)

Szybka fota i zmyka pod korzeniami. To tutaj wziął, pod tym pierwszym drzewem. Miejsce na oko, takie sobie, ale stare ślady, które spod śniegu można dostrzec, omijają właśnie tę miejscówkę.

(fot. A.K.)

Podbudowany ruszam dalej. Do pierwszego mostu, mam jeszcze tylko jedno domniemane branie. Strasznie delikatne. Następny odcinek też zdradza kogoś dzień, dwa wcześniej. Wygląda na to, że szły nawet dwie osoby. Ale dziś to ja jestem tu pierwszy. Cuda się nie dzieją. Zaliczam tylko pięć pewnych brań i jedno domniemane. Wyjmuję dwa pstrążki. Jeden ma nieznacznie ponad 20cm – uderza w wahadłówkę, w miejscu, gdzie powinien stać kilowiec.

(fot. A.K.)

Drugi to dziki maluszek. Rybka około 12cm, ale z dużym ogonem i pięknie ubarwiony. Również dał radę wahadłówce, czego „wpuszczaki” raczej nie potrafią od razu. Nie robiłem mu zdjęć z wiadomych powodów. Kolejne dwie ryby też nie były miarowe. Obie spadły z wahadłówki na pierwszych metrach.

Nie licząc dużych stad kaczek podrywających się z jazgotem, co kilkaset metrów, nic nie zakłócało białej monotonii. Na chwilę, ale dosłownie na chwilę wyszło duże słońce. Przelotki przestały przymarzać. Na ryby jakoś to nie podziałało. Fajny charakter rzeki, nie oddał jej wizualnego piękna w postaci choć jednego sensownego pobicia. Na kolejnych 2km miałem  mdłe, nawet nie skubnięcie, a otarcie się o gumę. Pod koniec znów zrobiło się zimno, więc stwierdziłem, że nie będę się mordował. Aha, ten ostatni fragment szedłem jako pierwsza osoba od kilku dni – nie było żadnych śladów. Mimo wszystko panowała cisza.

 Kolega tego samego dnia odwiedził, odległą dla mnie rzeczkę. Także pstrągową. Oczywiście nie wymienię nazwy, mimo, że to nie aż tak tajna woda. Nie mniej dla wędkarzy z Krakowa – chyba nieznana. Jednak wyniki były jeszcze słabsze niż u mnie.

 Już nic nie napiszę, co zrobię za tydzień. Nie wiem, czy gdziekolwiek pojadę/pójdę. Wolę nie zapeszyć.

 Z innych tematów. Otrzymałem ostatnio kilka informacji o nadchodzących towarzyskich zawodach. Będę je sukcesywnie zamieszczał. Pierwsze info dotyczy bocheńskiego klubu spinningowego „Zębaty” www.zebaty.com

Osoby należące do klubu zapraszają 19 maja na otwarte zawody Pstrąg Doliny Raby. Wystartować może każdy, kto ma wykupione zezwolenie na Okręg Kraków lub Tarnów – impreza odbędzie się na Rabie od Książnic w dół rzeki. Formuła oczywiście no kill – każdy dostanie miarkę „firmową” i ma mieć aparat. Jak piszą organizatorzy, głównymi rybami, na które warto się tam nastawić to pstrągi i klenie. Wędkarz, który zwyciężył rok temu, wygrał kropkowańcem 40cm. Podobno nie był to jedyny potokowiec mimo upału jaki wtedy panował.

Pozostaje mi dodać, że oczekuję z niecierpliwością upałów…

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *