Szukaj
Close this search box.

Sezon minął…

Jednak się nie udało. Nie było pozytywnego zamknięcia sezonu, jak rok temu. Lekka odwilż dała na chwilę odetchnąć co większym obszarom rzek, nie mniej małe kałuże, starorzecza nadal skute lodem. Pokusiłem się o ostatnią, jak się okazuje w tym roku wyprawę z pontonem.

(fot. A.K.)
Z samego ranka było jako tako, ale na zdjęciu i tak wygląda to na sielankę…

Zdawałem sobie sprawę, że szanse nieduże, szczególnie w momencie, gdy woda przez 10 dni była pokryta lodem. Nawet fakt, że planowany wyjazd wypadł w dzień przed pełnią, że zjechało ciśnienie nie zniechęcił mnie. Zmartwiła mnie zaś zmiana aury: już wieczór dnia poprzedzającego wyjazd, zaczęło u mnie nieźle dmuchać, a to co było następnego ranka… Można było latać. Notoryczny wiatr po 35-40km/h z porywami po 50km, powodował, że nie tylko ciężko się rzucało, ale pływanie na silniku, wymagało poświęcenia. Nawet pływanie w skos fal, niestety dość dużych – wlewało mi sporo wody w „balię” i tak od pół uda po kolana, byłem całkiem mokry. Na tej wysokości chlapało najbardziej. Nie miałem brania, widziałem słownie jeden spław około 30-40cm ryby. Raczej drapieżnej, bo przypominał ewidentny, choć stonowany atak. Woda straszliwie już zimna – tylko 3,8 stopnia pod powierzchnią. W pobliskim kanale było sporo cieplejsza [od 6 stopni rano, do 4,5 jak wiatr zaczął wiać bardzo mocno – może wymieszało wodę] i echa ryb liczne, jednak nie reagowały, a porywy wlokły mnie na kotwicy nawet…w poprzek nurtu. Widać, że w święta nie wszyscy ludzie złożyli kije do kąta, bo wyjąłem kilka splątanych końców żyłek i plecionek w szczególnie czepliwych miejscach, a na końcu jednej, gdy zaczep odpuścił, znalazłem jeszcze przynętę. Brak śladów działania wody, świadczył o tym, że to nówka. Na okonie to raczej się z tym ktoś nie nastawiał…

(fot. A.K.)
Znalezisko przy 8cm kopytku.

W miarę plusowa temperatura powietrza pozwalała jednak przetrwać, a nawet powspominać gorące momenty w teraz niemych fragmentach rozlewiska. A jaki był ten rok pod względem wędkarstwa?

Niezależnie od pisania na stronce, zawsze sobie robiłem dość wnikliwą analizę, nawet jak nie bardzo było co zliczać, jak w 1999r, kiedy powróciłem do wędkarstwa, nastawiając się konsekwentnie, wyłącznie na spinning. Poza fajnymi wspomnieniami, pozwala mi to ogarnąć całość tej zabawy i pokusić się o kilka wniosków, które wymuszają jakieś tam zmiany, a wprowadzenie tych z kolei w życie pozwala mi połowić jeśli nie skuteczniej, to nie gorzej niż sezon wcześniej.

Może zacznę od rozczarowań, takich w skali ogólnej. Pierwsza kwestia, to sprawa, na którą my wędkarze mamy relatywnie mały wpływ: śmiesznie niski stan rzek. U mnie przełożyło się to na tragicznie małą liczbę boleni, które udało mi się złowić. Początek był co najmniej dobry, ale potem… Na bardzo krótkim odcinku czasu, bo zaledwie 10-12lat zauważam, że przez kolejne 2-3 sezony, wody jest coraz mniej, potem przychodzi kolejny rok, gdy poziom Wisły trochę rośnie i utrzymuje się na nieznacznie wyższym poziomie, by kolejne dwa – trzy lata były znów bardziej ubogie, przy czym następny „mokry” sezon, nie dorównuje już poprzedniemu. Koniec końców jest źle. Wymusza to ciągłe poszukiwanie nowych miejsc, pochłaniając czas, bo często żaden samochód już nie dojedzie. I tak nie daje to gwarancji, że będzie kontakt z rybami. Najgorsze, iż ten spadek poziomu wody dotyczy wszystkich bez wyjątku rzek, jakie udało mi się odwiedzić.

Druga rzecz, która mnie po prostu zasmuciła to brak aprobaty dla projektu Wędkarskiego Świata, dotyczącego górnych wymiarów ochronnych. Cóż zrobić, gdy moim przynajmniej zdaniem – celem ludzi zarządzających PZW, jest utrzymanie się na stołkach, działają więc populistycznie, a że zdecydowana większość wędkarzy nie chce takiego zapisu, to i Zarząd go nie wprowadził. Dla mnie to porażka nas wszystkich wędkujących. Kłopot tylko, że przytłaczająca część o takich „szczegółach” w ogóle nie myśli, spora cześć nie rozumie skali problemu, a nieliczni, głośno domagający się zmian [z konieczności są to ograniczenia] są traktowani, jak zamachowcy na wolność ludu z wędką, a w najlepszym przypadku jak dziwacy. Oczekiwałbym jednak ze strony PZW jeśli nie zdecydowanych i jak pokazuje praktyka – niechętnie odbieranych zmian, to jednak bardziej odważnej edukacji w tym kierunku, bo pozorne ruchy są w dłuższej perspektywie, przedłużaniem agonii dzikich wód w Polsce.

Trzecia sprawa, to bardzo krótki sezon: właściwie cały grudzień w moim przypadku odpadł. Ale na to też raczej nie mamy wpływu.

Ostatnia, gorzka pigułka, to sezon pstrągowy. Był do kitu. Kłusownictwo z kartą wędkarską w kieszeni, przekraczanie limitów [póki było co wziąć], kłusownictwo pospolitych ćwoków w krzakach. Od czerwca było po sprawie. Wiem – moje pstrągowanie to tylko jedna rzeczka. Nie mniej, jak popatrzę na temat pstrąga, to wśród bliższych i dalszych znajomych, [jakkolwiek to żadna próba] połowiono wyłącznie na odcinkach prywatnych, bądź „extra limitowanych”. Chyba taka będzie niestety przyszłość w tym temacie.

Największym pozytywem w skali makro jest dla mnie otwartość młodych wędkarzy, na potrzebę chwili. Stosunkowo najłatwiej im zrozumieć samoograniczenie w kwestii zabieranych ryb.

Ale dość marudzenia. Pozytywów było więcej, choć bardziej w skali osobistej, mojego prywatnego spinningowania.

Mam kilka wyznaczników oceniających zakończony sezon. Pierwszy to ilość złowionych okoni. Im ich więcej, tym bardziej wskazuje to na słaby rok, bo od jakichś 7 lat łowię te rybki, jak nic innego nie chce brać i im bardziej większe gatunki „strajkują” tym więcej pasiaków na liście. Zazwyczaj gatunek ten stanowi około 45% ryb, które udaje mi się złowić. Bywały słabe lata, lub jak rok 2003, gdy celowo i z pasją oddawałem się gumowemu paprochowaniu i okoń stanowił prawie 90% wszystkich ryb. W tym roku była to połowa zdobyczy bez trzech procent. I muszę powiedzieć, że przynajmniej setka ryb, to zdecydowanie grubsze sztuki [30+] z wiślanej miejscówki, które mocno podniosły wynik. Biorąc pod uwag ich wielkość, to życzyłbym sobie tak zawsze. Mam tylko nadzieje, że w przyszłym roku też tam będą przynajmniej w okresie sierpień – październik.

Drugim wyznacznikiem, świadczącym o mijającym roku, jest ilość złowionych ryb, które miały, niezależnie od gatunku czterdzieści lub więcej centymetrów, oraz ryb powyżej 50cm. Dlaczego taki rozmiar? Proste: taka ryba [40+] już z ręki wyraźnie wystaje, tym bardziej, pięćdziesiątka, choć szczupak tej wielkości to „śledzik”. Nie mniej, niezależnie od gatunku ryba tej wielkości daje jakieś emocje. No i jak przeliczyłem wszystko, to okazało się, iż w grupie 40+ było jak zazwyczaj czyli pozytywnie, ale już w kwestii ryb półmetrowych i większych – słabo. Ktoś powie, że to bardzo zafałszowane dane, bo jak się poświęca łącznie z miesiąc na łowienie okoni i wzdręg, to trudno o ryby półmetrowe. Zgadzam się z tym, tylko, jak napisałem wcześniej – koncentruję się na mniejszych rybach o ile nie idzie mi z większymi. No może odnośnie krasnopiór nie jestem konsekwentny, bo nawet małe rybki tego gatunku są w stanie mnie odciągnąć od większych ryb…

Kolejnym punktem odniesienia są dla mnie wszystkie ryby spełniające normy miar, czyli takie, które w myśl regulaminu mógłbym zabrać. Dla wszelkiego drobiu [okonie, wzdręgi, płocie i co tam się jeszcze zdarzy] sam narzucam sobie granicę 25cm. Tu także wynik był porównywalny jak w przeciętnych latach. Przy okazji zadałem sobie sporo trudu i wyliczyłem w miarę dokładnie wagę tych ryb. Było to jakieś 150kg. Nie liczyłem rybek poniżej 25cm, które ten wynik by chyba podwoiły. Podaję tę liczbę nie żeby się chwalić, tylko by pokazać ile może „wycisnąć”, nieznacznie ponad średnią krajową rozwinięty wędkarz, za jakiego się uważam i twierdzę, iż takich ludzi jest bardzo wielu. Pomnóżmy to choćby przez 1000 osób. Da to 150 …ton! Dla porównania paka auta typu Star wyładowana odłowionymi sieciami i czym się dało jazi, pomieściła 800kg ryb. Niezła ilość ciężarówek potrzebna do pomieszczenia takiej ilości mięsa? Niezła. Zakładając brak skrupułów [powszechny w moim mniemaniu] – nasze wody czeka smutny koniec. A ponoć jest nas około pół miliona… Albo inne porównanie: taka ilość ryb pozwala, co drugi dzień roku, zjeść kilo rybiego mięsa. Jakiś obłęd. Śmiem twierdzić, że w okręgach gdzie nie ma rybaków z sieciami, to wędkarze z kartami, legalnie ogołacają własne wody, często nie łamiąc regulaminu, moim zdaniem, przynajmniej w niektórych aspektach nie przystającego do realiów. Nie ma takich zarybień, które są w stanie zrównoważyć tak poważne ubytki. Zwłaszcza w przypadku ryb drapieżnych, których specyfika odżywiania stawia na szczycie piramidy, czyniąc je zarazem mniej licznymi, już na starcie…

Ostatnim, moim wskaźnikiem pozwalającym ocenić odchodzący sezon jest dziesiątka największych ryb. Przy czym patrzę tu na ostatnią rybę. Jak ma mniej niż 60cm, to rok był słaby. I tak było tym razem.

Ten sezon był więc dla mnie przeciętny z odchyleniem na lekki minusik. Wnioski mam takie:

– jakby nie Wisła, to musiałbym zmienić zainteresowania

– jakkolwiek nie odmówię sobie wyjścia za pstrągiem na początku lutego, to nie liczę w tym aspekcie na nic i z pewnością kropkowańcom poświęcę jeszcze mniej czasu niż w poprzednich latach; w Okręgu Krakowskim to gonienie duchów

(fot. A.K.)
Mam nadzieję, że nie tak będzie wyglądać przyszłość pstrągowego spinningu. [mam na myśli oczywiście wielkość rybki:) ]

– dodatkowe opłaty za „szczególne” wody stojące, odcinki „no kill” itp. jest tylko stwarzaniem pozorów jakiejś ekskluzywności tych akwenów, przynajmniej w kwestii ryb drapieżnych [znam tu zaledwie kilka wyjątków]

(fot. A.K.)
„Elitarne” wody typu Kryspinów, za dodatkową opłatą, są z wędkarskiego punktu widzenia pomyłką. Wcale nie ma tam więcej ryb, a łowić we względnym spokoju z pontonu można w maju i potem od końca września. W pozostałym, ciepłym okresie trzeba przyjechać przed świtem, by mieć miejsce pod auto i czekać do nocy by się spokojnie poskładać. Nawet jak coś się złowi, to ogólna atmosfera zniechęca, chyba, że ktoś lubi łowić w centrum dyskoteki. Oczywiście inni też mają prawo być nad wodą, tylko dlaczego za tak „specjalne” warunki łowienia, muszę jeszcze dopłacać?

– wiem, że w przyszłym roku lwią część wędkarskiego czasu spędzę na pontonie

(fot. A.K.)
Najwięcej nadziei wiążę z tymi kilkudziesięcioma kilogramami…

Jeszcze bardziej zagłębiając się w szczegóły, widzę dwa, naprawdę wielkie plusy: to mikrojigi oraz smużaki. Może nie dają gwarancji kontaktu z bardzo dużymi rybami, ale obie metody pozwalają połowić sobie naprawdę do upadłego. To dzięki tym metodom w tym roku, udało mi się pobić dwa, osobiste rekordy: wzdręgi i płoci [mikrojig], a także ustanowić również prywatny, ilościowy rekord kleniowych brań i skutecznych zacięć podczas około pięciogodzinnej tury. Co więcej jestem przekonany, że w przyszłym sezonie, skoncentrowanie się na tych metodach pozwoli mi złowić całkiem spore ryby, gdyż mam wrażenie że w dużym stopniu wiem już o co chodzi, by wynik był nieprzypadkowy przy tego rodzaju wabikach. Po prostu czuję taki przełom, jakiego doświadczyłem w 2008r w temacie boleni.

A jak wygląda sytuacja w poszczególnych gatunkach? Najoględniej mówiąc – różnie. Fakt, że w przypadku części gatunków im dłużej łowimy, to niezależnie czy jesteśmy skuteczni, czy nie, przeskoczenie kolejnej wielkości, bywa coraz trudniejsze, a i wiele zależy od łowiska do jakiego mamy dostęp.

Boleń. W typowych wartkich odcinkach, w ciepłej porze roku potrafię je łowić skutecznie. Największy, tegoroczny miał 77cm, czyli mniej niż najokazalsze w ostatnich latach, jakkolwiek nie napalam się na złowienie większego niż mój „the best”. W wodach stojących za to nie mam zupełnie czym się pochwalić. Uważam, że nadal nie mam skutecznej przynęty na takie miejscówki i być może źle prowadzę te co mam. Mam zamiar coś podziałam teraz, zimą i pewnie wyjdę poza sferę projektu wabika na papierze, ale podobnie obiecywałem sobie rok temu. Tyle, że dziś mam namiar na pobliski zakład odlewniczy…Nic nie wyszło z nocnych połowów tej ryby ale nie ze względu na brak boleni, tylko w tym roku praktycznie nie żerowały po ciemku na naszych łowiskach, czyli odwrotnie jak w 2011r, kiedy Paweł przetrzepywał im łuski jeszcze w październiku. I potwierdziło mi się spostrzeżenie z poprzednich lat: mała woda – mało boleni.

(fot. A.K.)
Duże sztuki jak ta z połowy maja brały na początku sezonu. Wraz z opadaniem wody ubywało boleni i zmniejszały się rozmiary łowionych egzemplarzy. Od końca lipca nie było za czym chodzić. To był mój najkrótszy sezon polowania na rapy.

Brzana. To pierwszy rok odkąd łowię tylko na spinning, gdy nie zaliczyłem nawet jednej sztuki. Fakt, co podkreślałem wielokrotnie – łowię je przez przypadek, szczególnie w ostatnich latach, nie mniej w tym roku nie widziałem, by ktokolwiek złowił przy mnie brzanę. To o czymś świadczy.

Jaź. Głosy mówiące o zmniejszaniu się ilości tych ryb, chyba nie są przesadzone. O ile nie brak ryb do 40cm, to wyżej jest już ciężko, a jeszcze dwa lata temu bez kłopotu można było kusić ryby pod pół metra. W tym roku mój największy miał 47cm. Te mniejsze, nawet dość liczne w upływającym sezonie, połowiłem głównie dzięki smużakom i maleńkim wirówkom. Malutkie, ale konwencjonalne jaziowe wobki nie przyniosły szczególnych efektów. Przypadkowe złowienia tych ryb przy okazji pływania za wzdręgami, oraz liczne obserwacje tego gatunku we wzdręgowych łowiskach, pozwalają dość optymistycznie nastawić się na te ryby z pomocą mikrojigów. Wcześniej nie dysponowałem łowiskiem z jaziami pod tego rodzaju przynęty.

(fot. A.K.)
Późnokwietniowy „brudas” z Wisły. Takich ryb [40cm z wyraźnym plusem] jest jakby mniej.

Kleń. Niewątpliwie gatunek w natarciu. Tylko mam wrażenie, że karłowacieje, albo tak ciężko przebić się do większych egzemplarzy przez hordę mniejszych sztuk. I takie wnioski mam już od lat. Kiedyś bez kłopotu łowiłem ryby z przedziału 45+, choć rzadko zahaczałem o 50cm. Obecnie bez problemu trafiają się sztuki do 45cm, o większe mnie jest niełatwo. Zakończyłem ten sezon z wynikiem 48cm, choć muszę przyznać, że dwa wspaniałe egzemplarze straciłem w leśnym bajorze 8 i 12 maja. Ten pierwszy urwał żyłkę jakby to była pajęczynka, [a taką nie była i byłby to chyba mój kleń życia]; drugi, około półmetrowy okaz, rozgiął kotwiczkę, po tym gdy wypadł mi z ręki – mój ewidentny błąd w podbieraniu ryby. Tutaj sukcesy w moim przypadku święcą maleńkie, tonące smużaki i coś mi się wydaje, że jeszcze bardziej się w tym temacie rozkręcę.

(fot. A.K.)
Mój kleniowy standard – jakieś 35cm na smużaka.

Okoń. Niby pierwszy raz od trzech lat nie wpadła kilówka, to jednak uznaję sezon za bardzo dobry i to za sprawą okoni z rzeki a nie z wód stojących, jak było rok, czy dwa lata temu. Duża, jak na Polskę ilość ryb półkilowych pozwala patrzeć z optymizmem. Kolejny raz się przekonałem [uogólniając oczywiście], że na większego okonia nie ma nic lepszego niż 10cm jaskrawozielone kopyto Mans`a na 8-10g. Niezależnie od głębokości. Zamknąłem sezon na 36cm.

(fot. A.K.)
Nawet w mniejszych rzekach trafiały mi się ciut większe niż zazwyczaj kolczaki.

O pstrągach nie chce mi się pisać, bo nie interesują mnie 20cm rybki wpuszczane na początku sezonu. Nie oczekuję cudów, ale ryb przynajmniej miarowych, a nie ma ich wyłącznie przez ludzką zachłanność. Albo coś się zmieni w regulaminie i będzie podparte konsekwentnym egzekwowaniem przepisów, albo tzw. rzeki pstrągowe w nizinnej części Małopolski przejdą do historii.

Sandacz. Patrz wyżej. Jeśli na prawie setkę [93 szt.] tych ryb, zaledwie kilka wyraźnie wystaje z ręki, to coś jest nie tak. Odrzucam wszelkie zarzuty, że nie umiem ich łowić, że złe łowisko. Parę lat temu było dobre. A i doświadczenie mam dziś większe.

Szczupak. Jeszcze gorzej niż z sandaczem, który choć w małych egzemplarzach w miarę hojnie obdarza i można po prostu zaliczyć gatunek, będąc debiutantem. Odnośnie szczupaka jest katastrofalnie. W tym roku nawet nie miałem styczności z czymkolwiek większym. Zamykając rok sztuką 56cm mogę tylko ubolewać. I nie pociesza mnie fakt, że w zasadzie w ogóle na nie, nie poluję. Normalne prawdopodobieństwo bycia nad wodą, podpowiada znacznie liczniejsze kontakty z tym gatunkiem, a tak nie jest. Tylko jak ma być inaczej, gdy szczupak [obok pstrąga i sandacza], jest najczęściej zabierany mimo, że nie ma miary lub trwa okres ochronny. I robią to wędkarze z kartami. Tak jest przynajmniej w moim okręgu.

Sum. Tu nie ma co płakać. Wprawdzie presja jest duża, to jednak nie każdy umie łowić te ryby celowo. Sam należę do grupy totalnych żółtodziobów. Największy sumek w tym roku miał 107cm, choć beczkę dziegciu wypiłem, gdy po około pół godzinie holu, sum rozgiął mi naprawdę potężnego Ownera, co nie miało prawa się stać. Rybsko na pewno przekroczyło już półtora metra [ślady na plecionce wskazały 160cm]. Małych sumków, po pół metra jest dużo i biorąc pod uwagę brak dużego sandacza oraz właściwie zanik szczupaka, przyszłość dużych wód nizinnych należy do boleni i sumów. To akurat pozytywne spojrzenie na zagadnienie, choć wolałbym większe zróżnicowanie gatunków.

(fot. A.K.)
„Kijanek” po około 70cm jest dużo. Kwestia to chcieć się na nie nastawić.

Wzdręga. By nie nudzić – jak stali czytelnicy wiedzą – działo się tu bardzo dużo. Nowe wspaniałe łowisko i duże ryby tego gatunku. Sezon skończyłem z 37cm sztuką. Mam tu bardzo ambitne plany. Co więcej: jest mi dość łatwo bo już od trzech lat zadawalam się łowieniem niedużych ryb na mikroprzynęty. Uważam, że w nadchodzącej, [ niekoniecznie tej najbliższej] przyszłości, musimy się nastawić i pogodzić zarazem, że w temacie spinningu, miejsca szczupaków i sandaczy zajmą jednak inne ryby [jazie, klenie i właśnie wzdręgi], a odnośnie ryb dużych pozostanie nam wąsacz i rapa. Dlatego krasnopiórki w rozmiarze XXL przyjąłem jak wielki dar od Rzeki.

(fot. A.K.)
Co tu mówić… Po prostu piękna.

Dobrnąłem do końca. Naprawdę wierzę, że przyszły rok będzie wędkarsko lepszy. W temacie spinningu nizinnego na pewno. Liczę także na ciut odważniejszą postawę przedstawicieli PZW, jeśli nie w skali kraju, to chociaż w moim okręgu.

Witryna „wedkarskiewakacje.pl” skończyła w listopadzie rok. Chciałem podziękować.   Z energią równą wciąganiu kulek proteinowych przez stado karpi, szczególnie dziękuję tym osobom, które z różną częstotliwością, lecz jednak regularnie tu zaglądają. Z prędkością rapy sprintującej za ostatnią w polu widzenia ukleją, śpieszę w pas się pokłonić „maniakom”, którzy zaszczycają mnie swoim kliknięciem prawie codziennie. Sklepowi Pirania za współpracę – mam nadzieję, że podobnie jak dla mnie, korzystną także dla sklepu. Na sam koniec z uściskiem stukilowego suma dziękuję mojej Agnieszce, że mi w tym pomaga i toleruje rozbuchane hobby, oraz Pawłowi – współautorowi wielu moich spinningowych sukcesów.

Niech czyste wody rzeki bystro płyną, a my nad jej brzegiem w dobrym zdrowiu trwajmy…

Tego Wszystkim Życzę

Amen

[teraz to tylko byle do wiosny…]

 

Jedna odpowiedź

  1. Widzę że z Pana podsumowania wieje niepokojem co do stanu naszych wód. I słusznie, bo trzeba być chyba ślepym i głuchym żeby nie widzieć jaka jest sytuacja. Ja ze swojego sezonu też nie byłem do końca zadowolony ale suma summarum pobiłem 3 swoje rekordy i wpadły mi 2 kolejne gatunki, których nie gościłem jeszcze na wędce. Tak więc nie jest źle – póki ostatni okoń pływa w Wiśle, póty mamy co robić nad wodą. Życzę więcej optymizmu i medalowych wzdręg w nadchodzącym sezonie!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *