Szukaj
Close this search box.

Ostatnie takie kolory

Tego roku chyba naprawdę ostatnie. Jeśli trafi się podobna aura, to prawdopodobnie drzewa będą już przetrzebione z liści pierwszymi mrozami. Ten weekend, to były takie ostatki. Od kilku dni wiedziałem, że na wiele nie ma co liczyć. Czwartek i piątek kolega pływał zawzięcie, ale wszystko wskazywało na to, że bardzo słoneczne i ciepłe jak na tę porę roku dni, do tego przy paskudnej wschodniej cyrkulacji, choć dającej wspaniałą dla turystów aurę, po pierwsze chyba rozleniwiły ryby, po drugie rozproszyły, powoli zbijające się na zimę w stada poszczególne gatunki.

Rozpoznanie kolegi wskazywało na to, że cokolwiek dzieje się wcześnie rano, do około 8.00, a więc w sumie niewiele tego jest – świt mniej więcej o 6.30, więc półtorej godziny. A i te 90 minut, to sporadyczne brania.

Pewnym zderzeniem z tymi informacjami, były wiadomości od ojca, który ze znajomym [także w czwartek], odwiedzili Wisłę, ale odcinek dość bystry i bardzo płytki. W przeciwieństwie do kumpla, trafili na festiwal żarcia w wykonaniu okoni. Nawet nie takich zupełnych karłów. Rybki raczej nie schodziły poniżej 20cm, choć uczciwie stwierdzili, że największe nie przekroczyły 25cm. Za to z jednego miejsca nałowili się za wszystkie czasy. Biorąc poprawkę na sprzęt, jaki zabrali – nastawili się na rzadkie brania, ale czegoś większego, brak przynęt typowych pod takie okonki i żyłkę 0,22mm, to znając ich – hmmm… nazwijmy to konserwatywne podejście do tematu – okoni musiała być chmara. Co ciekawe, zanim na nie trafili, ponad trzy godziny byli bez brania.

Taki przykład jak skrajnie różne łowiska mogą obdarować, albo nie jednego dnia. Zwiastun tego miałem już tydzień wcześniej: na spokojnej i względnie głębokiej wodzie starorzecza było lipnie, a kilka minut nad pobliską rzeką, zapowiadało się świetnie, tyle, że wpadłem na to pod koniec dnia…

Bardzo zżymałem się sam ze sobą, gdzie uderzyć. Rozsądek opowiadał się za rzeką i to jakąkolwiek niż wielkim rozlewiskiem albo inną wodą stojąca. Magia pływania jednak wygrała.

Droga zajęła mi bardzo długo z powodu tego, czego pewnie i sami doświadczaliście w ostatnich dniach. Mgła. Pomiędzy mijanymi po drodze dwoma pasami wzgórz, chwilami jechałem jak żółw.

Na miejscu temperatura też nie zachwycała i nie zachęcała. W sobotę tylko 4 stopnie na plusie. Mleko w powietrzu potęguje wilgotność i ma się wrażenie, że otacza człowieka wodna błonka.

Na uskoku melduję się dość szybko, choć płynę ostrożnie. Na wodzie widoczność maksymalnie do 30m. Silnik burczy, więc na słuch ciężko domyślić się innych pływających, choć mało prawdopodobne, że ktoś będzie. Kierunek łapię płynąc równolegle do bliskiego brzegu. Do samego celu podpływam już na wiosłach. Kotwiczenie.

Totalna cisza. Pierwsze rzuty. Kopyto długości 7cm znika gdzieś daleko i tylko po plusku wiem, że wpadło tuż pod brzegiem, a nie w trawy. Branie. Budzi się taka naiwna iskierka nadziei, że może dziś będzie inaczej, że będą głodne cały dzień… Majta po drugiej stronie około 30cm sandaczyk. Potem długi czas nic się nie wydarza, nie licząc paru domniemanych kontaktów, tak ulotnych, że trudno cokolwiek powiedzieć.

Czuje się zmianę temperatury, mgła robi się świetlista, wręcz rażąca, tyle,  że nadal totalnie przesłania wszystko. Powoli wyłania się brzeg w kierunku, którego rzucałem. Przerośnięte trawy leżą już pokotem na sobie, miejscami lekko rudziejąc. Jedynie te nad samą wodą są jeszcze wspaniale zielone. Tuż pod ich grzywy kieruję przynętę. Spływa w mizernym nurcie, co widzę po przesuwającej się plecionce, która zaraz klapnie. Nie klapnęła. Bardziej domyślam się, że coś tam się dzieje. Szerokie zacięcie i energiczny opór. Potem ponownie słaby by pod koniec znowu zawzięcie przygiąć kijem. Ładny okoń. Zorientował się już, że to nie żarty i mocno burzy taflę wody. Ma  pod pół kilo.

(fot. A.K.)

Znów wraca naiwna myśl. Na pewno nie jest sam. Rzucam, zwijam. Opad łagodny, opad ostry, czołganie się po dnie, skoki długie, skoki krótkie. Kombinuję w toni. Jak przerzuciłem wszelkie dostępne kolory, to testuję woblery, wirówkę i paprochy. Bez odzewu. Tymczasem słońce już praży [to dobre słowo, jak na końcówkę października]. Ściągam ciepłą czapkę, zakładam letnią z daszkiem i ciemne okulary. Zrzucam ciepłą kurtkę.

Gdzie nie spojrzeć  – niesamowita przestrzeń. Po mgle ani śladu. Pomarańczowo, żółto i jeszcze zielono na ziemi. I bezkresny błękit nad głową.

(fot. A.K.)

Jest już po jedenastej. Dopiero teraz można rozciągnąć się w ciepełku.

Masa ptactwa. W krótkiej przerwie na małe co nie co, obserwuję awanturę dużej mewy, której kormoran próbuje coś podebrać. Nie oddała, ale szumu było przy tym sporo. Klucze ptaków na niebie, nie pozostawiają złudzeń, że chłód idzie już pośpiesznie ku nam. Formacje ptactwa lecą głównie na południe i południowy wschód. Nie tylko łabędzie, z których część pozostaje na zimę. Je najłatwiej sfotografować.

(fot. A.K.)

Ponieważ po przerwie ryby nadal mają w ogonach moje starania, odpalam echo. Zobaczę, czy tak słabo żerują, czy ich tu nie ma. Powolutku, na wiosłach napływam na uskok i dziurę zaraz za nim. Przyznaję: w porównaniu z tym, co widziałem kiedyś na monitorze, to dzisiaj ryb było niewiele, ale echa wspaniałe. Te wielkie żółte, czasem czerwone owale [kolor się zmienia w zależności od kąta napłynięcia i odległości], to najpewniej ładne okonie. Stoją pojedynczo, czasem parami. Gdyby to były leszcze albo karpie, to przy tej głębokości obraz echa samej ryby byłby jeszcze większy, co nieraz sprawdzałem. Ale tu na tym twardym dnie leszcze bywają sporadycznie. Nawet jednego w tym roku tutaj nie podcięliśmy…

(fot. A.K.)

W sumie można by pomylić te „przyklejone” do dna ryby z pojedynczymi kamieniami, gdyby po pewnej chwili, widocznie zniecierpliwione pobliskim cieniem pontonu, ”kamienie” nie uniosły się nad dno.

(fot. A.K.)

Wybaczcie odbite w monitorze moje dłonie – w słońcu tego nie było widać.

Jest już przed dwunastą. Odpuszczam. Montuję zestaw na wzdręgi. Nastawiony na to, że będę rwał, jestem gotów czesać teren najlepiej jak umiem. Bezwietrzna pogoda umożliwia stosowanie nawet tych najlżejszych z super lekkich wabików. Zaliczam chyba z cztery kotwiczenia i zero. Także zaczepy są dziś łaskawe. Mam tylko jeden, który odpuszcza nawet żyłce dziesiątce. Jedyne, co nie daje mi spokoju w tej swoistej medytacji, to, co i raz pokazujące się wielkie cygara boleniowego echa na ekranie. Jest ich wiele. Nie sądzę by były to inne ryby. „Cygara” są zawsze pojedyncze. Gdyby to były amury lub tołpygi, to raczej w kilka sztuk. Poza tym ryby są zawsze zawieszone w połowie około 5m wody, lub bliżej powierzchni. Jeśli by to były szczupaki… Cudów nie ma. Łowilibyśmy je. Biorąc pod uwagę głębokość i wielkość obrazu – ryby mają po 70-80cm. A nie łowimy. Sandacze dyndające samotnie w toni, też raczej odpadają. Wiemy, że to bolki, wiemy, iż tu są i jest ich wiele. Co z tego. Na razie nie mamy powtarzalnego patentu na nie. W tym roku, to zupełnie grają nam na nosie. Kolejnym razem zrobię zdjęcia odbitego echa tego rodzaju na monitorze, bo jest na co popatrzeć.

Kolejna miejscówka. Powiem szczerze, że jestem nawet znudzony – na rybach w moim przypadku rzadki stan. Maleńki czerwony okruch, gdzieś tam spływa po bardzo mulistym na tym fragmencie dnie. Pyknięcie, odruchowe przycięcie. Chodzi dość energicznie. Chyba wzdręga. Ale po kilkunastu sekundach, gdy ryba jest już blisko pontonu [choć jej nie widzę], ucieka gwałtownie w stronę dna. Czuję, że będzie lekkie zaskoczenie. Nie mam na razie pojęcia, co to jest. Pod powierzchnią miga smukły cień.

(fot. A.K.)

Jestem rozczarowany, bo rybka niewielka. Nadal wygląda obco. Po chwili, na powierzchni, już w pełnym słońcu rozpoznaję…świnkę.

A raczej świneczkę. Nie mogła mieć z 40cm? Byłoby miło. Rybka zapięta jest w kącik tego jej specyficznego pyszczka. Mimo wszystko fajna taka niespodzianka. Bardzo rzadko łowię ten gatunek.

(fot. A.K.)

Licząc, że nie była sama, przykładam się do miejscówki. Niestety woda pozostaje niezmącona nawet jednym sensownym spławem. Po kolejnych 30 minutach poddaję się.

(fot. A.K.)

Ale miałem skuteczność – 100%. Jak chyba nigdy. Tyle, iż te trzy pewne brania i trzy ryby w tym dwie jak na przedstawicieli swoich gatunków maleńkie, to zdecydowanie za słabo. Smętnie się wraca z takiej eskapady. Wyciąganie silnika, składanie pontonu idzie wtedy, jak przymusowa robota w kamieniołomie. Paweł dzwoni z zapytaniem, jak było. Jedno zdanie z mojej strony jest całym komentarzem. Pyta, czy jadę z nim jutro. Choć to wygodne [biorę tylko wędki, kapok i plecak], to rezygnuję. Pragnę wielu brań. Niech rybki będą małe, ale nie się coś dzieje. Postanawiam jechać nad Sołę, modląc się w duchu, by tamtejsze maluchy w paski mnie nie zawiodły…

W domu dobry obiadek i świetne winko do niego rozjaśniają nieznacznie nastrój. Zmieniam zdanie, tyle, że postanawiam wziąć swój ponton. Niewiele już będzie takich dni, by popływać, a to zawsze można zrobić, jak zawiodą ryby.

Budzę się o 6.00. Nie ma szans. Przestawiam budzik na 7.00. Jeszcze godzinkę pośpię. Siódma. Na termometrze 3 stopnie na plusie. Nie ma szans. Przestawiam budzik na 8.00.

Tuż przed ósmą. Jestem w garażu. Jednak nie mogłem już wyleżeć w łóżku. Sprawdzam, pozostawione w aucie manele. Dobrze, że wszystkiego nie wypakowałem.

W tym momencie nastąpiła dość szczególna chwila. Biorąc pod uwagę wczorajsze bezrybie, zacząłem zastanawiać się nad tym, czego nie warto zabierać. Ostatecznie sprowadziłem rzecz do siatki [na wzdręgi], sonaru [dobrze mniej więcej wiem, gdzie co jest na tym łowisku] i podbieraka. Finalnie zabrałem tylko podbierak. Na tym się nie skończyło. Na miejscu pośpieszny montaż. Po 25 minutach ponton stoi z silnikiem, gotów do odpalenia. Ranek o stopień chłodniejszy, ale już bardzo świetlisty. Widać, że mgła zniknie wcześniej. Tak się też stało. Już o 9.30 nie było po niej śladu. Zanim wskoczyłem w pływadło, jeszcze raz dumam, co mi będzie zbędne. Wydumałem, że podbierak…

Paweł już ścigał ryby od świtu w związku, z czym niewiele pozostało dla mnie, w śród tych, co chciały współpracy. Nie chciały. Kolega jeszcze przy mnie wyjmuje całkiem zgrabnego już sandacza. Ryba pręży się w typowy dla siebie sposób i trochę żałuję, bo odpuściłem zdjęcie. U mnie cisza. Po pół godzinie postanawiam poszukać wzdręg. Jest już późna pora roku, jak na te, kojarzone z latem rybki, ale jak widzieliście wcześniejsze zdjęcia ekranu – woda jeszcze dość ciepła – ponad 12 stopni. Z perspektywy powierzchni – świat jest nie zmącony żadnym wydarzeniem. Woda równa, jak przysłowiowy stół.

(fot. A.K.)

Pierwsze stanowisko. Uczciwe kilkanaście minut. Może dwadzieścia. Jig żółty, jig czerwony. Na gramie i 0,2g. Pusto. Drugie stanowisko. To samo nie licząc urwanej jednej przynęty. Kolega ma szczupaka, takiego pod wymiar. Cud, że się uchował. W najbliższym sąsiedztwie wzdłuż brzegu buja się dziesięć wielkich spławików. Wszystko żywcówki. Z głośnych rozmów wynika, że od bladego świtu nic nie mają.

Następne miejsce. Czepliwe jak diabli. Wyraźny garb na zasypanym w poprzek do nurtu drzewie. Resztki konarów w toni. Jakieś 3m na szczycie, a potem dosyć stromo w dół na 5m. Punktem odniesienia stałe fragmenty brzegu. Przerzuciłem już wszystkie uwzględnione w planie mikrojigi. To strasznie mozolne łowienie. Rzut. Długie oczekiwanie na opad na dno, raczej domyślny, niż realnie wyczuwalny, jeśli łowiąc jak dziś z nurtem. Nijakie podbijanie. Pół obrotu korbką, 10cm kijem. Potem oddaję z metr-dwa żyłki, czekam chwilę, znów powtórka, tylko tym razem dwa-trzy obroty korbką. Jak nic się nie dzieje, to zabawa nie dla każdego.

W oko wpada mi kleniowy mikrojig. Większy hak i „jętkowa” zieleń ze srebrną lametą. Powtórka procedury. Przynęta w wodzie ze trzy minuty. Zaczep… Nie mogę się zdecydować: rwać, czy podpływać. Jak podpłynę, to doświadczenie uczy, że jeśli cokolwiek [wzdręgi] tam stoi, to ucieknie. Jakimś cudem puściło. Przewiązuję żyłeczkę. Powrót do monotonnych przy takim obrocie spraw działań. Kolejne niemrawe podciągnięcia. Następne i …opór. Zacinam. Jak w drewno, tzn. przy tej wędeczce, jakby pojedynczy większy patyk. Ani drgnie. Napinam znów i…ruszyło. Początkowo powoli i flegmatycznie, lecz po kilkunastu sekundach ryba gdzieś w głębi robi ósemki z prędkością pstrąga. Musi być ładna. Kij gnie się fantastycznie. Dłuższy czas nie dostrzegam ryby, która w gwałtownych odjazdach uruchamia hamulec. W końcu widzę ją. Bardzo ładna, choć nie wygrzbiecona tak, jak czasem się zdarza i nie taka złota jak te okrągłe. Raczej srebrna i jakby omszała. Pod powierzchnią zaczyna wyczyniać mi cuda na tym zestawie. Szybka decyzja: zaryzykuję, może trafię fotkę. Z pokaźnie ugiętym kijem w jednej i aparatem w drugiej ręce, kiwając się to na jedną, to na drugą burtę, wyglądam chyba śmiesznie. Ryba daje czadu. Jak ktoś ma wątpliwości, niech spojrzy. Krasnopiórka około 0,7kg w końcu października. To fenomenalne ryby. I przynajmniej biorą, a jak pokazuje praktyka, zarówno małe jak i większe są poza zasięgiem typowego spinningu.

Jeszcze jedno odejście w głębinę. Po dłuższym czasie i chyba dwukrotnym opłynięciu pontonu podciągam ją. Mikrojig sterczy w kąciku paszczy. Mam nadzieję, że to nie ostatnie takie kolory w tym sezonie. Duża.

(fot. A.K.)

Może będą tu brać do mrozów. Tak przy okazji: z doświadczeń tego roku, dochodzę do wniosków, że albo duże wzdręgi pływają w większym rozproszeniu [nigdy nie złowiłem więcej niż 4 sztuki z jednego napłynięcia], albo natychmiast wieją, gdy zatniemy pierwszą. Druga sprawa. Te duże, sprawiają wrażenie ryb polujących nad dnem. W toni łowię te pod trzydzieści centymetrów, no chyba, że te mniejsze są szybsze, albo z dala od dna i gałęzi, te większe bywają…tak ostrożne.

Spływam niżej. Dość szybko mam następną. Wyraźnie mniejsza –  ma 30cm. Wzięła na maleńki pyłek 0,2g. Czerwony.

(fot. A.K.)

Jakieś 10m w dół rzeki widzę w końcu jakiś spław. Rzucam tam i natychmiastowe branie. Energiczna walka, ale krótka. Kolejna rybka ma niecałe 30cm.

Powoli odżywam. Cokolwiek się dzieje. Na brzegu także. Przychodzi dwóch spinningistów. Taki typowy duet: stary wyga, który wszystko wie i [chyba] maksymalny debiutant. Głośne instrukcje plus wspominki sprzed 10 lat. Nieźle chyba podrasowane. Od dłuższego czasu nic nie mają, podobnie, jak zestawy z żywcami. W pewnej chwili zamieszanie. „Nowy” trafił,  kij gnie się niebotycznie, a z pewnością nie jest to taka witka jak moja na wzdręgi. Seria instrukcji od weterana, który pędzi z odsieczą po zarośniętym zboczu. I debiutant docina! Kij łamie się na pół… No masakra. Oczywiście dorwał jakiś mega zaczep, a nie rybę. Kupa śmiechu od brzegu, do brzegu, jak się wieść rozniosła..

Ponieważ, cokolwiek bierze u mnie nadal, postanawiam, licząc na większe zgrupowanie ryb, przeczesać dno jak tylko mogę. Po jigach, mam przygotowaną wirówkę 00 i własnej roboty mikro wahadłówkę, nie raz skuteczną na klenie, choć w tym roku nic szczególnego na nią się nie skusiło. Zaczynam od wahadełka. Dość szybko i pewnie osiąga dno. Waży jakieś 2g. Delikatne, lecz zdecydowane podniesienie, ciągnę ją około metra na samym kiju, bardzo spokojnie. Opad. Znów podniesienie. Kilkanaście rzutów. Kolejny bliżej brzegu. Podniesienie i jak nie trzepnie. W samym braniu kijek ugiął się na 1/3 długości. Odpuszczam hamulec. W duszy myślę o tych magicznych 40cm. Żartów nie ma – ryba chaotycznie ale szybko odskakuje na boki, cały czas przy dnie. Rany. Nie mam podbieraka! Druga myśl, to oby nie jakiś postrzelony szczupak. Bo szanse żadne jak głębiej łyknął, a o to nie trudno gdy wabik ma tylko 18mm długości…

Dzwonię po Pawła. Słyszę jak odpala w oddali silnik i sunie do mnie. Mam wrażenie, że po drugiej stronie jest jakieś małe wiaderko, które umie szybko pływać. Czad!

Błyska srebrno – złoty kształt. Duży. Jakby to ująć językiem moich licealistów: level skoczył mi na maxa. Jak wzdręga to… Aż boję się myśleć. Ryba znika, a żyłka 0,10mm jęczy.

Rany, oby dała radę. Nareszcie ryba jest pod powierzchnią. Obaj jednak jesteśmy pewni: tonie krasnopiórka. Jaź jak nic. Ale piękny. Ma około 1,5 – 1,8kg. Zapięty pod bródkę.

(fot. A.K.)

W momencie, gdy podpływał do zapewne leżącej błystki, poderwałem ją i zaciąłem go za sam spód dolnej szczęki. Choć może był to mniej udolny, typowy atak? Wahadełko jest naprawdę maleńkie w porównaniu z centymetrem.

(fot. A.K.)

Z podebraniem faktycznie było słabo. Dopiero jak ryba się ciut zmęczyła i nie reagowała na kolejne smyranie po tłustym bandziochu, udało mi się go wyjąć. Na szybko robię mu zdjęcie z telefonu, Paweł z aparatu. Jestem zadowolony, a dzisiejsze południe rekompensuje mi wczorajszą porażkę.

(fot. A.K.)

Wracam do wzdręg. Wzmaga się wiaterek ze wschodu, a brania całkiem ustają. Mam jeszcze jedną krasnopiórkę – 28cm. Najmniejsza.  Postanawiam skorzystać z pogody i dobrego nastroju. Kilka kończących łowienie ósemek na pełnej mocy. Opłynięcie całości łowiska. Ciepło, pięknie i nawet ten wschodni wiaterek teraz mnie nie złości. Krople wody na burtach. Wspaniale. Mam tylko nadzieję, że ryby pozostaną w przeciwieństwie do aury, która za długo taka nie będzie. To pewne.

5 odpowiedzi

  1. Nie dam rady… muszę zapytać ;). Czytam regularnie Twoje artykuły i zastanawiam się jak to możliwe i kiedy u mnie zacznie się etap świadomego łowienia. Cały czas mam wrażenie, że wszystko co robię to czysty przypadek. Zdaje sobie sprawę z tego, że nie ma reguły i jedyny sposób na naukę i zdobycie doświadczenia to łowienie, łowienie i jeszcze raz łowienie… Ale… Zawsze to ale. Człowiek by chciał odczuć progres a w tym przypadku ciężko o jakąkolwiek weryfikacje. Nie dość, że tych ryb jak na lekarstwo to jeszcze brak jakiejś zewnętrznej korekty. Postawiłem sobie za cel wygranie konkursu C&R ale jedyne co wypuszczam to kilka ostrych słów pod adresem bliżej nieokreślonym albo odrobinę powietrza po paru głębszych uspakajających oddechach. Nie powiem, na 10 wypadów 8 okraszonych jest jakimś okoniem, kleniem, kropkiem, tylko że tak jak napisałem wcześniej to są czyste przypadki. Nie wspomnę już o wypadach na większe wody. Tam przegrywam z kretesem… i tak w kółko od lat 2 czyli od czasu przesiadki na spinning czytam i czytam o tych uderzeniach, podbiciach… ciśnienie mi rośnie ale wirtualnie. No i czas na pytanie za sto punktów… Czy jest jakaś szansa, żeby ktoś przygarnął żółtodzioba? Jak na małe rzeczki to sensu większego nie ma( tu jakoś sobie radzę) i tylko utrudnia życie, tak już na jakieś pływadełko albo na większe akweny chętnie posnuję się jak cień. W ramach autopromocji mogę dodać, że jestem mobilny, na rybach raczej nie mam słowotoku, nie potykam się o każdą przeszkodę i zawszę mam ze sobą dobre, białe, wytrawne do oddania w dobre ręce ;).

  2. Hej kolego Patryk,
    Świadome łowienie zaczyna się dużo później niż w ogóle samo łowienie. Ja pierwsze większe sukcesy zacząłem odnosić w zeszłym roku, a spinninguje od 5 lat. Dodam że wszystkiego z kolegami uczyliśmy się sami (no może nie całkiem, wiedzę pozyskiwaliśmy w necie) nie mając nikogo kto by nas wprowadził w arkana wędkarstwa. Potwierdzam to, co jak mantrę powtarza większość doświadczonych wędkarzy: być jak najczęściej nad wodą (obserwacja innych wędkarzy też dużo daje) i kombinować z przynętami/prowadzeniem itd. Z tego co piszesz to spinningujesz dwa lata – jeszcze wszystko przed tobą tak więc głowa do góry. A jak uda ci się ustawić z Panem Adamem to wszystko przyjdzie jeszcze szybciej 🙂

    PS.
    Artykuł jak zwykle świetny, piękna ta pierwsza wzdręga.

  3. Dokładnie tak jest. Być jak najczęściej nad wodą. Jest jeszcze drugi warunek, który w naszym kraju raczej nie zawsze jest spełniony: w wodzie musi pływać wystarczająca ilość ryb. Co z tego, że zawsze znajdzie się jakiś sandacz, szczupak… Te pojedyncze ryby nie mogą tworzyć nam nawet kruchych teorii. Ileż tych ryb łowimy w roku [myślę o choćby miarowych]? Dlatego, praktykę, którą można nabyć w Anglii w ciągu sezonu-dwóch, u nas zdobywa się kilka lat… Mnie nie mieści się w głowie gdy znajomy mieszkający w Anglii [rejon Southampton] w rzece o szerokości średnio 5-7m i średniej głębokości 1m, regularnie, w zasadzie ZAWSZE złowi szczupaka w okolicach 60-ki, a bywa że ma na jednym posiedzeniu kilka takich sztuk, a zdarzają się w tej wodzie egzemplarze po 70-80cm… U nas nie do pomyślenia w tej wielkości cieku, a i na dużych wodach rzadkie… Raz trafił szczupaka 105cm, którego, by sfotografować zawinął w zmoczoną swoją kurtkę i ręcznik, bo nie miał aparatu. To czego się bał, to to, że mógł go zobaczyć jakiś Anglik – raczej by mu w tej okolicy nie sprzedali już licencji. Ryba siedziała w wannie i odniósł ją dopiero po ciemku…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *