Szukaj
Close this search box.

W słońcu i deszczu…

Za nim przejdę do tego, co najbardziej lubię, czyli do ryb, to kilka ogłoszeń.

Jak co jakiś czas przypominam, trwa konkurs na najlepsze zdjęcie dotyczące momentu wypuszczania ryby. Nagrodą jest kij spinningowy. Szczegóły w komunikacie z 17 czerwca [patrz początek teksu].

Biorąc pod uwagę fakt, że w jednej pracy dodano mi zajęć [w momencie, gdy wszystkim tną godziny] i była to propozycja nie do odrzucenia, zwyczajnie mam trochę mniej czasu, nie tyle na ryby, co na opisywanie tego co się dzieje nad wodę. W związku z tym dodawane teksty mogą pojawiać się mniej regularnie niż poprzednio.

Trochę obawiam się, czy utrzymam na poprzednim poziomie częstotliwość relacji, ponieważ idzie jesień i jak to o tej porze roku, bywa różnie. Czasami ryby nie biorą, czasem pogoda taka, że naprawdę nie będzie po co i gdzie jechać, no i czasem jakieś przeziębienie się przypląta, co mnie się trafia notorycznie…W związku z takimi sytuacjami, będę ratować się od czasu do czasu filmikami. Więcej będzie też tekstów z cyklu „Własnym okiem”, oraz „O sposobach”, choć będę się starał, nie pisać kolejnych, powielających się z dziesiątkami podobnych artykułów tekstów na tematy oczywiste. Raczej odniosę się do jakichś mniej typowych sposobów, rzadziej stosowanych, albo może czasem całkiem oryginalnych.

Powoli zastanawiam się nad „uwolnieniem” komentarzy. To znaczy, jak ktoś coś napisze, to od razu będzie ukazywać się na stronie, bez mojej akceptacji. W sumie, to nie chodzi mi o jakąś obawę przed krytyką, tylko, by nie było to kolejne forum [którego z resztą nie będzie  w formie powszechnie spotykanej na portalach], na którym ludzie będą dawać przesadnie upust swoim frustracjom, gadać o wynikach drużyny naszych kopaczy, albo jaką zaliczyli laskę w weekend, bo na ryby im się iść nie chciało. Miałem kilka tego rodzaju sugestii, by taka możliwość była. Nie wiem, muszę jeszcze to rozważyć…

A, co nad wodą? Generalnie czuć, że aura się waha. Ewidentnie lato, a już dla nas ludzi jesień. Jak wychodzę rano i jest 10 stopni, a potem w południe 25, to jest to różnica, jakiej prawdziwą letnią porą raczej się nie doświadcza. Po paru takich nocach temperatura wody wyraźnie się obniżyła przy powierzchni do około 20 stopni. Ponieważ powiało ostatnio w moich stronach mocno, to widać pierwsze mieszanie się wody, a ryby reagowały na to mało pozytywnie. Poza tym straszliwie odbija się brak wody. Myślę, że stężenie różnych substancji jest potężne i to też ma wpływ na obiekty naszych zainteresowań.

Cóż jeszcze… Nie będę chyba jak dawniej robił krótkich, a częstych wypadów nad najbliższe łowiska. Moje „tajne bajoro” nie jest już zupełnie tajne i mam wrażenie, że w ogóle pisząc o nim, mocno je spopularyzowałem. O ile jeszcze rok temu z rzadka miałem tam jakiekolwiek towarzystwo, szczególnie w godzinach dopołudniowych, to teraz, na oddalonym o 1,5 – 2km parkingu stoi non stop kilka aut i nie są to grzybiarze, czy zwolennicy jazdy na rowerze po bezdrożach. Na „moje“ klenie zaczęli jeździć goście z Krakowa, bo w końcu dali radę odnaleźć tę wodę. Wielkiego spustoszenia nie robią i moim zdaniem nie zrobią, ale ryby są tak wystraszone, jak nigdy dotąd przez ostatnie cztery lata. Podobne odczucia mam, co do „mojej rzeczki” – może nie warto było „dymić” o kłusowników – wszak łowili tylko ze swoich posesji, a tak, nagłośniona pod koniec 2011r sprawa, jednak się roznosi, mimo, że nie piszę nazw i może irytująco dla niektórych, nie podaję, żadnych namiarów. Niestety, zwiększę jeszcze dyscyplinę pod tym względem, bo gros łowiących w Polsce, to niestety ludzie bez skrupułów i wyobraźni. Z pstrągami lipa na pobliskiej rzeczce, poza tym jest okres ochronny. Rzecz dla mnie dyskusyjna – przez pięć miesięcy w roku tego rodzaju cieki, są nam, wędkarzom zakazane, a korzystają wszyscy „wędkarsko odmienni”. Myślę, że jakaś zmiana w tym względzie wcale by rybom nie zaszkodziła, a wręcz pomogła. Nie wiem co tym myślicie? Może macie jakieś swoje przemyślenia i pomysły? Pytanie nie jest bezzasadne, ponieważ opłata za dzierżawę wody, pomijając wymogi formalne jest tak śmiesznie niska, że wprost nie mogłem uwierzyć, czy nie robią mnie w balona…

Wstrząsnęło mną i moimi znajomymi zatłuczenie, na naszym odcinku Wisły, a w zasadzie na jednej miejscówce 4 sumów od 142 do 172cm… Piąty chyba miał szczęście, ponieważ byli świadkowie i zgodnie z regulaminem został wypuszczony. Zastanawiałem się na co komu sto kilogramów mięsa. Jedynie chyba, by „opylić” na lewo, a możliwości jak widać są. Teraz trwa tam takie sumowe Klondike – prawdziwa gorączka – kolesie siedzą z pół kilowymi żywcami dzień i noc od ponad 10 dni. Niestety, ponoć wyniki są już słabe i sumy nie biorą, tak chętnie. Nie dziwię się: w końcu ile ich może żyć na odcinku 200m fajnej dla nich wody? Kolega świetnie zripostował użycie kwoka. Powiedział coś w stylu „ niech sobie pokwokają w zamrażarce, może coś im wyjdzie z lodówki”. Bardzo słuszna uwaga pod adresem ekipy, która ukatrupiła biedne sumy. Już pomijam moje podejście. Jakby wzięli jednego. Ale cztery? Czasem myślę, że szkoda iż ryby nie są ciepłe, nie mają miękkiego futerka i smutnego spojrzenia spaniela. Nie wątpię, że wtedy armia wszelkiej maści przyjaciół zwierząt wzięłaby sprawy w swoje ręce. Być może tak mocno, że nie wolno by było w ogóle wędkować. Ale sumy są zimne, śliskie i w ogóle jakieś takie glutowate dla przeciętnego człowieka, że nikt po nich nie zapłacze. No i są nadal w myśl światłych przewodników jedynego słusznego kursu – szkodnikami.

Piszę o tym z frustracją, pewnie też dlatego, że sam żadnego z tych większych sumów nie złapałem. Od razu powiem dociekliwym, że nie było opcji nawet wrzucić gumy czy woblera na omawianym obszarze, bo odcinek obstawiony dzień i noc i nęcony od ponad miesiąca pod karpie itp. Sumy chyba zwietrzyły temat, bo wszelkiej ryby tam spłynęło sporo. W każdym razie nie chciały brać na spinning – wszystkie padły na żywca.

Z bardziej optymistycznych wieści… Byłem oczywiście na rybach. Było różnie. Nawiasem mówiąc, miałem zatytułować tekst, w kontrze do poprzedniego „Nie biorą”, co miałoby z resztą uwiarygodnić, podważane przez niektórych relacje, że niby zawsze coś łowię. Otóż nie zawsze i ja przynajmniej nie znam wędkarza, który łowi zawsze. Owszem, bardzo rzadko bywam nad wodą bez ryby w ręce [w tym roku jeden wypadek], ale złowienie kilku mniejszych ryb, trudno uważać za jakiś mega sukces. Tu pozwolę sobie na dłuższą dygresję. Rzeczą względną jest, co ktoś rozumie przez dobry wynik. Od razu odrzucam wymiar kulinarny, bo zakładam, iż czytający ten tekst, ma te aspekty na dalszym planie, jeśli w ogóle ma. Czasem jestem świadkiem, jak jakiś mądrala obśmiewa młodych wędkarzy, którzy chwalą się swoimi dwudziesto paro centymetrowymi okoniami, półmetrowymi szczupakami, a on, wielki łowca ma takie ryby w pogardzie. Nie bierze pod uwagę, że on na co dzień łowi na wielkim zbiorniku zaporowym, a chłopaki w jakiejś zapyziałej gliniance. Jestem pewien, że taki mędrek, przegrałby z tymi młodziakami na ich wodzie z kretesem, co więcej, znam wiele takich sytuacji…

Osobna sprawa, to na co się nastawiamy. Jak łowię pierwsze wiosenne, raczej niewielkie wzdręgi i mam poniżej pół setki kontaktów, to jestem zawiedziony. Podobnie z okoniami jesienią na jakimś starorzeczu. Wielkość rybek ma dla mnie wtedy  drugorzędne znaczenie. Co innego podczas podchodów za czymś większym. W takim przypadku 2-4 kontakty z przynajmniej jednym skutecznym holem, uważam za minimum, by rzec, że było dobrze. Myślę, że nie odbiegam od większości, mającej po prostu świadomość i obycie z różnymi rodzajami wód.

Tak więc byłem, w samej już końcówce wakacji na pewnym starorzeczu – to ta woda, którą odwiedzałem pod sam koniec 2011r. Naprawdę unikat, bo ma non stop kontakt z głównym korytem, a rzeka w stylu Dunajca – całkowicie podgórski charakter. Pojechałem przy okazji służbowego wyjazdu Agnieszki, choć przyznam, że jak na skazanie. Wędkowanie przypadło na dzień przed pełnią. Praktycznie zawsze mam wtedy totalną klęskę. Kiedyś poświęcę temu osobny tekst, bo w przypadku pełni i dni jej najbliższych sprawdza mi się temat ze 100% skutecznością. Niestety negatywnie. Aby mnie jeszcze dobić, aura zafundowała „ruski” wyż, chłodny ranek i upalne przedpołudnie. Było jak się spodziewałem. Zaliczyłem kilka wyjść, może nie małych ryb, ale tylko wyjść. Wyjąłem małego okonka i podobnie niewielkiego klenia. Do tego wykasowałem sobie zdjęcia z tej wyprawy. Fotek ryb mi nie szkoda ale zdjęcia samego starorzecza były ładne. Woda bardzo tajemniczo wygląda. Piszę o tym, ponieważ te trzy i pół godziny jakie spędziłem nie były zupełnie zmarnowane i potwierdziły, a nawet podkręciły nadzieje które się pojawiły po końcówce zeszłego sezonu [łowiliśmy tam od połowy października]. Wtedy, brała głównie, przyzwoitych rozmiarów, jak na starorzecza –  drobnica okoniowa, okraszana momentami trzydziestoparo centymetrowymi klonkami, sandaczami i różnymi innymi niespodziankami w rozmiarach na ogół stonowanych. Ilościowo za to, było doskonale. Nie mniej, kolega raz dorwał prawie półmetrowego klenia, mnie jakaś ryba, chyba także kleń sądząc z zachowania – złamała haczyk po około półminutowej szamotaninie nad dnem w dwumetrowym dołku. Tak więc nadzieje mieliśmy spore, a to co ostatnio widziałem mocno to potwierdziło.

Pierwsze, co mi wpadło w oko, to odpływająca od brzegu, dosłownie ryba-laga, biorąc pod uwagę wielkość tej wody. W podekscytowaniu rozważałem, czy to aby nie zbłąkana brzana, tym bardziej, że rybsko szło dość głęboko. Widziałem ceglastą czerwień płetw, ale taką przybrudzoną. Na szczęście ryba, zatoczywszy wielki łuk zawróciła i około 2m od brzegu, pod samą powierzchnią przedefilował mi kleń, który w moim przypadku byłby rekordem jak nic. Gdyby nie kolor płetw i szeroki pysk, to wziąłbym go za małego amura. Okaz miał w moim przekonaniu lekko 3 kg, a myślę, że zbliżał się do 60cm. Widziałem go potem jeszcze raz. Namierzyłem też grupkę kleni, daleko mniej rozpalającą swoimi rozmiarami wyobraźnię, ale też mających te uczciwe 45cm. Po raz kolejny, bo pierwszy raz ten gatunek stwierdziłem tu chyba w czerwcu tego roku, widziałem bolenia. Nie był wielki [około 55cm], nawet podpływał do zarzucanych smużaków. W ogóle nie reagował w jakiś sposób zdradzający zdenerwowanie, choć musiał mnie widzieć. Dzieliło nas może 10m… Poza tym są tam liczne, naprawdę duże płocie, niewiele ustępujące wiślanym, jakie ostatnio zdarza mi się łowić. Bardzo chętnie podpływały tego dnia do mikrojiga, ale tylko na podpływaniu się kończyło. Podobnie świnki, choć tu większych nie zauważyłem; nie mniej są potwierdzeniem, że zeszłoroczne, grudniowe kontakty nie były przypadkiem. Do opadającego na wypłyceniu, perłowego twisterka, którego w desperacji podrzuciłem rybom, wychynął z głębszej wody około 40cm sandacz.

Jak widać powinno być dobrze, tym bardziej, że aktywność wędkarzy na tym obszarze, jak pokazały ślady – mała, a przecież były wakacje i czas sprzyjający do częstego bywania na rybach. Martwi jedynie, jak wszędzie ilość wody, ale na razie połączenie z rzeką było. Szerokie na 5-6 metrów i o głębokości może 15cm ale było.

Wprawdzie nie mam zamiaru tam zawitać wcześniej niż z początkiem października, ale chyba się nie zawiodę na tej wodzie.

To, czego na rybach najbardziej nie lubię to brak czasu. Mogą nie brać, ale straszliwie nie lubię pospiechu nad wodą. Spinningowanie lubię celebrować. Złości mnie jak zaplanowany czas, obcina mi pogoda [na co nijak nie mam wpływu], albo rzeczywistość [z tym już różnie bywa]. Niestety ostatnie wypady stanęły pod znakiem braku czasu.

Już z początkiem września uderzyłem na Wisłę. Ponieważ postanowiłem się wyspać, przed rozkręcającym się na dobre kolejnym tygodniem pracy, rozpocząłem więc rozkładanie sprzętu o 10.00. Aura budziła obawy, bo deszcz wisiał w powietrzu. Na pływadle mocne opady, to kłopot i duży dyskomfort. Pogoda raczej ponura, parno i generalnie burzowo. Nastawiając się na krótkie, rekreacyjne łowienie, niespecjalnie zmartwiła mnie cisza na wodzie. Cisza, która od dłuższego czasu ma miejsce, jakby się bolenie gdzieś wyniosły. Szybkie ustawienie na uskoku dna. Pierwsze rzuty i pierwsze ryby. Okonie jak tutejsze. Normą te 30cm. Świetna zabawa, walczą zaciekle nawet na grubych zestawach. Nawet te mniejsze nie odpuszczają sporej gumie.

(fot. A.K.)

Zazwyczaj podprowadzają kolegów pod ponton i kolejne brania są nie 25-30m ode mnie tylko 10-15m. Mam prawie miarowego sandacza, ale tak mi się jakoś kiwała ręka, że rozmazałem całe zdjęcie. Strata mała, bo żaden okaz. Ten przejściowy letnio-jesienny czas działa na ryby tak, że biorą po 3-4 sztuki, potem z kwadrans przerwy i znów kilka brań. Czasem z rzędu. Sporo pobić jest bardzo silnych, ale mimo wszystko nie mogę ich zaciąć. Tak się zastanawiam i biorąc pod uwagę głębokość na blacie do krawędzi uskoku, na którym ryby atakują [średnio 1,3m] i znacznie wyraźniejszy nurt niż tu, gdzie zakotwiczyłem, stawiam,  momentami na klenie, które próbują się zapoznać z 8cm silikonem. Tym bardziej, że bardzo tam kamienisto, więc pewnie tak jest. Czas płynie dość leniwie, ryby biorą też dość leniwie, ale zadowalająco. Kolejna dłuższa chwila mnie zniecierpliwiła. Dla urozmaicenia sobie i rybom tego momentu, założyłem wirówkę. Zastanawiające, ale odkąd odkryliśmy miejscówkę, nie było brania na tę przynętę. Ani w rozmiarze zero, ani znacznie większą. Tym razem podobnie. Wracam do gumy. Pierwszy zarzut i mocne już szarpnięcie, nijak nie pasujące do okonia. Nawet dużego. Oględziny pokazują brak całego ogona. Gdyby wabik był zdewastowany przez dziesiątki brań, to byle co go mogło „odogonić”, lecz ta przynęta była nowa i nie jest to calowy twisterek….

(fot. A.K.)

Jakoś potem zupełnie nic się nie dzieje.

Postanawiam zmienić miejsce. Przez chwilę myślę o „muldach”. To około hekatrowej powierzchni obszar, gliniastego, bardzo urozmaiconego dna z licznymi „koleinami” z kilkoma pniakami, bez konarów. Mało czepliwie, a obiecująco. Nic z tych planów nie wychodzi, bo w łowisko wrzucono z 10 gruntówek. Ich prawo.

Montuję zestaw na wzdręgi. Na pierwszym stanowisku pusto. Już mnie to trochę niepokoi, bo nie pierwszy to raz. Jakby ryby zaczęły unikać tego miejsca, które jest najłatwiejsze do obłowienia takim pyłkiem jak mikrojig i gdzie były pierwsze, te największe ryby jak do tej pory. Spływam kilka metrów niżej. Podobnie. Pocieszam się, że to nie ich pogoda. Zero słońca, tylko ołowiane chmury. Opływam wielgachne, zatopione drzewo. Poniżej niego ryby także nie biorą. Nie co poddenerwowany takim obrotem sprawy, zakładam lżejszy mikrojig. Tym bardziej, że wiem iż jest teraz płycej. Tylko 2m. Piękne branie nad dnem, rozprasza wszystkie obawy, iż ryby się zupełnie wyniosły. Tłuściutka i mocno przerośnięta jak na moje dotychczasowe standardy krasnopiórka jest już przy pontonie.

(fot. A.K.)

Chwilę zastanawiam się czy wrzucić ją w siatę. Żal mi jak potem rybki mają ciut poszarpane płetwy. Zawsze tak się dzieje, nawet jak siatka jest na obręczach i obciążona. Patrzę w sine niebo i ostatecznie ją wypuszczam. Nie wiem, czy był to jednak błąd, czy pogoda im faktycznie nie sprzyjała. Przez kolejną godzinę nie miałem brania, nie licząc jakiegoś szczupaka z mikroskopem, który połakomił się jakimś cudem na te 0,2g. Piszę „jakimś cudem”, bo nie był to 20cm „śledzik”, tylko znacznie większy okaz. Wziął przy samym brzegu. Wynik walki był wiadomy od początku. Przygiął tylko raz, jak się zorientował, że to nie zabawa. Uciąłby 25-kę, a co dopiero moją pajęczynę. Ukradł mi przedostatniego czerwonego mikrojiga. Dobrze, że kolejne w drodze. Podobnie jak branie szczupaka, ożywiły mnie pierwsze krople. Przystanąłem na kilka minut w drodze powrotnej na uskoku, zaliczyłem chyba dwa skubnięcia i niestety z mżawki zrobił się normalny deszcz…Cóż, czeka mnie pięciodniowa przerwa.

Jak się okazało, następna sobota nie była udana ze względu na krótki czas jaki poświęciłem rybom, choć w sumie to nie wiem, czy byłoby lepiej, jakbym był dłużej. Niestety prognozy pogody i to nawet takie na najbliższe 24 godziny mają więcej z wróżbiarstwa. Miało być słonecznie. Tymczasem w nocy polało mocno, choć widać to było wyłącznie po kałużach na chodnikach, bo wszystko poszło w suchą jak pieprz ziemię. Do ósmej rano mżawka, potem mglisto i ponuro. Jak zerwał się około 9.30 wiatr to nabrałem nadziei, że będzie szybka zmiana. Faktycznie niebo „pękło”, nie mniej wielkie, sine chmury budziły obawy. Wiatr  zachodni, stał się bardzo silny. Nie mniej o 10.00 pakuję graty w dzikim pośpiechu. Jeszcze tylko jakieś picie. Temperatura 19 stopni, pojawia się błękit. No, powinno być git. Już wychodziłem, ale ostatni rzut oka w górę. Nie, no idzie jakiś armagedon – taka chmura, że ostygłem na amen. Spokojnie zacząłem coś innego planować, nic co ma związek z rybami. Straciłem tak z półtorej godziny, zanim się okazało, że padać już nie będzie. Finalnie, mocno wkurzony stratą czasu, nad wodą byłem dopiero o 13.00. Na początek ciśnienie mi podniosła informacja: plac jest zamykany o 18.00. I nikogo, kto mógłby zweryfikować ową informację, jak się potem okazało nieprawdziwą, ponieważ na parkingu płatnym i teoretycznie strzeżonym – nikogo, nie licząc kilku aut.

Płynę. Delektuje się kryształową wodą zbiornika. Na wiosłach fatalnie się zmagam ze sporą falą jaka jest na wodzie. Duszne wręcz odmęty skondensowanej w swojej niżówce Wisły, są wręcz klaustrofobiczne w porównaniu z wydaje się bezkresnym obszarem kryształowej toni wokół pontonu.

Pierwsza miejscówka – bankówka. Ciut niepokoju, bo na ekranie pusto. Nie zrażam się, bo czasem tak bywa, a ryby atakują znikąd. Pierwszy rzut cisza. Drugi rzut. Na lince balon; już planuję zmianę ustawienia. Podciągam 10cm gumę pod ponton. Na około 3-4m pod powierzchnią mam silne branie. Pudło. Zniecierpliwiony zwijam szybko, już w pionie i znów. Poprawka. I też pudło. Ryby z pewnością nie były małe. Nic to, grunt, że są.  Zmiana ustawienia. Rzucam kotwicę u podstawy górki, a przynętę posyłam z wiatrem za górkę. Niewiele to daje: wiatr pcha mnie z kotwicą nawet pod wzniesienie. Kolejna miejscówka. Cisza. Następna też. Najgorsze to, że nie ma ryb na echu. W końcu trafiam raz i drugi. Ryby stoją dość mocno skoncentrowane w takich miejscach, gdzie zazwyczaj ich nie namierzałem. Na nic nie reagują.

(fot. A.K.)

Desperackie już próby. Znajduję ciąg niewielkich garbików na dnie. Znajdują się, jeśli dobrze odczytuję dane z sonaru, na linii wiatru.  Tak wieje, że sensownie jest rzucać tylko pod wiatr [krótkie rzuty], albo z wiatrem. 10g kopyto leci na plecionce dziesiątce bardzo daleko. Głębokość, to około 5m. Nareszcie! Piętnastogramowy kijek gnie się wspaniale. Krótka nadzieja na dużego kolczaka, bo walnął bogato i chwilę przymurował, ale teraz płynie sam z siebie szybko do powierzchni, więc nie okoń tylko mały szczupak.

(fot. A.K.)

Nawet  nie ma 50cm. Ale nadzieja odżywa. W którymś, kolejnym miejscu znajduję, następne skoncentrowanie się, raczej białorybu. Ryby  zawieszone wpół wody, a pod nimi – tu nie mam wątpliwości, przyklejony do dna większy okaz. Tu nie ma nic poza piachem i gliną. Nawet kamieni. Raczej drapieżnik. Silne, żółto czerwone echo. Ślęczałem nad nim z pół godziny. Nie drgnął nawet.

Zupełnie pod koniec, spływając przedwcześnie w obawie by mnie nie uwięziono na parkingu, jak o mały włos nie miało to miejsca rok temu, w sporą wirówkę uderzyła  wzdręga. Niestety, spięła się pod pontonem.

Byłbym tym wszystkim trochę niepocieszony, lecz na następny dzień, Wisła okazała się być daleko bardziej atrakcyjnym łowiskiem. O tym w kolejnym tekście.

2 odpowiedzi

  1. Świetna strona, bardzo dobrze się czyta Gratuluje! Spinninguję od niedawana, a ze pod nosem mam sporą rzekę mam nadzieje na szybkie efekty, chętnie poczytałbym więcej o metodach łowienia, sprzęcie, rozpoznawaniu miejscówek. Pozdrawiam Kuba

    1. Dzięki.
      O metodach, oraz o sprzęcie i całej reszcie, będzie więcej w tych mniej wędkarskich miesiącach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *