Szukaj
Close this search box.

Umarł rekord, niech żyje nowy!

W zasadzie to nie wiem, od czego zacząć. Dawno tak nie byłem podekscytowany na rybach. Wszystko wskazuje na to, że znalazłem nową wzdręgową bonanzę. W sumie to słowno nawet pasuje, bo rybki naprawdę ze złota z odrobiną szmaragdu i rubinu. Po drugie, to, co zobaczyłem tam ostatnio spowodowało, że póki będzie ciepło, to nawet największe okonie jeziorowe mnie nie skuszą. Zostawię je sobie na październik i listopad, bo te krasnopióry, to już najwyższa półka w temacie tego gatunku, nie tylko, jak na polskie warunki. Ale do rzeczy.

Po tym, jak w maju i czerwcu 2010r powódź unicestwiła poprzednią, jesienną ostoję wzdręg, przez kolejny sezon nie znalazłem nic szczególnego. Piękna, podłużna zatoka, przypominająca starorzecze, została jeszcze bardziej zamulona, a co najgorsze, woda aż do jesieni pozostawała niezdrowo mętna. Ryby chyba się wyniosły. Nie zaobserwowałem już tych wspaniałych stad, jak i nie złowiłem nic, co by cokolwiek wystawało z ręki. Wprawdzie ryby, które tam obserwowałem przed powodzią, oscylowały w okolicach 30cm, czasem je nieznacznie przekraczając, ale i tak wydawały mi się duże, a walczyły w tej płytkiej wodzie brawurowo i z jednego miejsca łowiłem po kilkadziesiąt sztuk [30-40 ryb]. Ze smutkiem pogodziłem się z faktem, że miłe wspomnienia odeszły. Kilkusetmetrowy szmat trzcin po drugiej, zewnętrznej stronie z wodą 0,2-1m okazał się pusty w 2010, jak i w zeszłym roku.

Bawiłem się, więc, tylko z rybkami do dwudziestu paru centymetrów na wiosnę w zbiornikach z wodą stojącą.

Jak zauważyliście, złowiłem przyzwoitą wzdręgę ostatnio. Wszystko wskazywało na to, że może to być ich stałe lokum, choć warunki miejscówki są takie, że wzdręgi umieściłbym tam jako jedne z ostatnich. Ale widać krasnopióry, naprawdę wielkie, mają odmienne zdanie.

Następny dzień po pierwszym sukcesie nie wypalił ze względu na pogodę. Kolejny już był jak najbardziej lepszy. Bardzo ciepło – 27 stopni, silne słońce i resztki rozmazanych różowawych chmurek. Wiatr niestety słaby i do tego chimerycznie zmienny. Obawiałem się, że wpłynie to na żerowanie ryb, jak i na ustawienie pontonu [będzie go obracać na jednej kotwicy]. Woda miała kosmiczną temperaturę pod powierzchnią – 23 stopnie. W wodzie płynącej!

Pojawiamy się uzbrojeni po zęby. Dwa kije: do 6g i z żyłką dziesiątką do mikrojigów, oraz drugi do 15g z 14-ką do wirówek, licząc, iż powtórzy się wieczorny moment, gdy ryby podłapią klimat agresorów i drapieżców. Jest siatka na sztywnych obręczach, by na czas łowienia, ryby wygodnie dla siebie, ale bezpiecznie dla mnie pływały sobie, a nie zaniosły informacji koleżankom ze stada, że trzeba wiać, bo coś jest nie tak. Niestety, wzdregi wybijają się pod tym względem wśród innych ryb i wypuszczone nawet dość daleko od miejsca złowienia, uparcie wracają do towarzyszek, po czy stado znika. Kamera w pogotowiu, aparat. Na wszelki wypadek telefony też. Zawsze mogą cyknąć fotkę. Na miejscu jesteśmy o 15.00. Generalnie zanosi się na lipny dzień – ogromny szmat wody milczy, jak rzadko. Nawet liczne bolenie i sumki, bardzo rzadko burzą ciszę.

Miejscówka faktycznie nie ma wiele wspólnego z płycizną i trzcinami, które się wzdręgom przypisuje. Całość, to odcinek około 200m bardzo starej opaski, porośniętej umiarkowanie długą trawą, tylko w paru miejscach zwisającą nad wodę. Widać kilka rachitycznych krzaczków wikliny, wysokiej nie więcej niż na metr. Między dużymi kamieniami, rosną dosłownie pojedyncze trzciny. Żadnych, innych naczyniowych roślin w wodzie. Tylko glony na kamieniach. I teraz dno. Prześwietliłem poprzednio echem cały odcinek dwa razy. Od brzegu w środek rzeki jest tylko krótki [0,5 – 1,5m] margines względnie płytkiej wody [od metra do dwóch], po czym dno pionowo opada na 4,5 do aż 6 metrów. Jest po prostu głęboko. Na dnie kamienie  i niewiele mułu. Uciąg bardzo wolny. Z jednej strony mam nadzieję, że tam mieszkają w ciepłej przynajmniej porze roku, lub, chociaż przypływają pod wieczór, a z drugiej obawiam się czy to, co było dwa dni temu, to nie jakiś przypadek.

Brzeg mamy o 10m w linii prostej. Pozwalamy się jeszcze zdryfować kilka metrów wzdłuż lądu i najciszej jak umiem, kotwiczę. Lekki kijek w rękę i…zamieram. Pod jedną z kilku większych kęp traw, pod ich obfitymi w tym miejscu pióropuszami, widzę osiem, może dziesięć sporych ryb. Co chwilę pojawiają się i znikają w głębszej toni, a i tak nie podpływają wyżej niż około pół metra pod powierzchnię. Zaaferowani rozmawiamy już prawie na migi. Pytanie: czy to duże karasie, małe karpie czy jednak wielgachne wzdręgi. Największe 2-3 sztuki maja lekko pod 40cm może więcej. Raz jeszcze wstaję, by lepiej widzieć i nie mam wątpliwości. Jedna z ryb wygięła szeroki, złoty bok blisko powierzchni i dane mi było zobaczyć jedyną w swoim rodzaju purpurę ogona. Jednak są! Ogromne. Zakładam mikrojigi, które ze względu na rozmiar ryb i głębokość, nie są takie mikro, bo ważą około 1,5g. Mają bujne, czerwone i żółte pędzle ogonów. Pierwsze rzuty i wielkie rozczarowanie. Ryby nie uciekają, lecz w ogóle nie reagują. Mam wrażenie, że którąś krasnopiórkę, na chwilę zaczepia cieniutka żyłka. Ryby znikają. Trochę zgnębiony czekam kilka minut. Wróciły. Nie wiem, czy wszystkie, bo teraz migają tylko trzy cienie, znacznie głębiej. Posyłam wirówkę. W trzecim rzucie, spod traw jedna z ryb zdecydowanie rusza za blaszką i sunie przez kilka merów, coraz bliżej powierzchni, aż mocno burzy powierzchnię. Niestety, wyhamowuje na długość kija przed pontonem.

Potem nic się zupełnie nie dzieje, dochodzi 16.00, a ryb nawet już nie obserwujemy. Na wodzie nadal panuje zastój. Uparcie rzucam w miejsce, gdzie je widziałem, coraz głębiej starając się prowadzić wabik. Stąd tak cienka żyłka – przy grubszej nie ma szans nawet w znikomym uciągu zejść do dna z takim paprochem. Kolejne rzuty już z automatu. Nawet rozmawiamy półgłosem, nie przejmując się tym, że moglibyśmy je spłoszyć. Do końca trudno mi powiedzieć jak głęboko jest jig – wydaje mi się, że jakieś 3m. Ściągam go nieznacznie w skos z prądem. Na dwie długości kija przed pływadłem i podobną odległość od brzegu, jest w końcu piękne pobicie. Ewidentne uderzenie, jak dużego okonia na sporą gumę. Zacinam. Rany! Tak, to ten kijek zginały miarowe szczupaki. Cokolwiek jest po drugiej stronie, szaleje bez opamiętania. Szczytówką gnie niemożebnie, fakt – wędka jak zabawka. Ryba kręci wokół pontonu, aż ciężko Agnieszce filmować, bo raz za razem obracam się to na prawo, to na lewo. Napięcie rośnie. Nigdy nie wiadomo, może to jakiś łakomy karpik? Kilkadziesiąt długich sekund i po raz pierwszy błyska wspaniały, szeroki złoty dysk.

(fot. A.K.)

Jest!!! Tylko by nie spadła, wszak cała przynęta ma 15mm, a haczyk połowę tej długości.

Ktoś powie, że się podniecam niezdrowo. Ok, tylko weźmy pod uwagę rozmiar tych rybek w skali gatunku. To zupełnie inna liga niż duże ryby [szczupak, sandacz, boleń], czy nawet klenie i jazie o wąsaczach nie wspominając. Ale liga ta nie jest trzecią, tylko inną.

Jeśli ktoś lubi pstrągi, to odpowiednio dobranym sprzętem, choć niekoniecznie tak cienkim jak mój, będzie łowił wzdręgi z wielką radochą, bo absolutnie nie ustępują przy tej samej masie kropkowańcowi. Wierzcie lub nie. Żadna ryba nie ma tak specyficznego rodzaju zygzakowania w wodzie i obok pstrąga, krasnopióry są chyba jedyne, które w trzy sekundy potrafią pięć razy zmienić kierunek ucieczki. Wzdręgi tylko skaczą dość pokracznie, a i to na płytkiej wyłącznie wodzie. Spójrzcie zresztą na poniższe zdjęcie. To nie płotka, która pod powierzchnią ogłasza totalną kapitulację.

(fot. A.K.)

Krasnopióra walczy do samego końca, a kilka odejść spod samego kija, to jak widać norma w przypadku większych sztuk. Zwróćcie uwagę na ślady na wodzie na poniższej focie. Świadczą o prędkości ryby i jej determinacji.

(fot. A.K.)

W końcu powoli się poddaje. Kolejne podejście pod ponton i już nie ucieka. Mikrojig na tle głowy ryby wygląda wręcz mikroskopijnie.

(fot. A.K.)

Zawczasu sięgnąłem po podbierak. Nawet nie myślę o podejmowaniu zdobyczy ręką. Hol na żyłeczce dziesiątce to poezja w połączeniu z odpowiednim kijem, ale trzeba być czujnym do końca. Jest w podbieraku.

(fot. A.K.)

Euforia, mimo, że jej jeszcze nie mierzyłem. Mam przeczucie, że jest dużo większa niż ta, dwa dni temu. I jest. Wprawdzie to tylko 1cm, ale jednak bez żadnego naciągania. 37cm!

(fot. A.K.)

Agnieszka swoim zwyczajem, sięga po drugą wędkę. Skoro mnie wzięła ryba, to może zaczęły brać. I następuje mały horror. Po kilku minutach twierdzi, że ma zaczep. Zawad jednak ożył; dość szybko i majestatycznie się przemieszcza. Na końcu zestawu miała 1,5g mikrojig na pstrągi, jeszcze nieznacznie większy niż moje. Tajemnicza ryba spokojnie odjeżdża wzdłuż pontonu. Na wyraźną próbę powstrzymania zdobyczy, następuje takie przygięcie kijem, że lekko zdębiałem, hamulec dwa razy mocno puścił żyłkę i…luz. Coś się wypięło. W pierwszej chwili frustracja. Agnieszka mówi, że mogłem przejąć kij. Ja z kolei twierdzę, że w takim wypadku, po szczęśliwym holu, ryba nie byłaby ani jej, ani moja. Jednak szybko analizujemy zachowanie zwierzaka. Po pierwsze mogła być to podcinka. Równie dobrze paprocha zassał karp, duży leszcz. Na pewno nie była to krasnopióra. Chodziło to bardzo, bardzo ślamazarnie; raczej sprawiało wrażenie ryby nie do końca świadomej co się dzieje, bo na tyle dużej.

Ochłonąwszy nieco, uznajemy, że dalsze łowienie nie ma sensu, tkwiąc w miejscu, tylko decydujemy się na powolny dryf. Akurat wiatr zamarł. Okazało się to najlepszym rozwiązaniem. Nie wiem, lecz ryby chyba były faktycznie bardzo markotne tego dnia, bo zaliczyłem do 20.00 tylko 11 brań. Zawsze były to jakby pojedyncze ryby i nie licząc dwóch, to wszystkie wyraźnie przekraczały 30cm, choć żadna nie „przeskoczyła” tej pierwszej. Ryby brały blisko brzegu, na sporej jak na krasnopióry głębokości [od mniej więcej 1,5 do nawet 5m]. Wszystko na trochę cięższe mikrojigi, żółte oraz czerwone. Nieodzowne okazały się szczypce, bo ryby były mocno zapięte, z tego połowa dość głęboko.

(fot. A.K.)

Żadna się nie spięła i miałem tylko jedno pewne, spudłowane branie. Rybki w świetnej kondycji. Doskonale pozowały, a intensywność kolorów przy wieczornym słońcu, tak dużych osobników jest niepowtarzalna.

(fot. A.K.)

Pod wieczór nadziei narobiły jeszcze dwa okonie, mające typowy, polski rozmiar pasiaka już dawno, dawno za sobą. Byłem nimi, szczerze mówiąc rozczarowany, ale co tam…

Po drugim dryfie tą sama trasą i wyjęciu dwóch ostatnich ryb, kończymy. Wieczorny, agresywny żer się nie powtórzył. Wszystkie rybki wypuszczamy z siatki.

(fot. A.K.)

Następnego dnia jesteśmy już o 10.00. Pogoda niby wzdręgowa: zero chmur, słońca nadmiar [w południe 33 stopnie w cieniu]. Wiatr niestety wschodni i ledwo jest. Nie do wytrzymania. Po aktywności ryb, dochodzę do wniosku, że duże wzdręgi są bardziej wymagające w stosunku do aury niż małe, albo żerują w krótkich tylko okresach. Początkowo, ani na wodzie, ani tuż pod powierzchnią nic się nie da zauważyć. Pierwsza godzina i mam branie. Niestety, to tylko okoń – mikrus.  Godzina druga. Spływamy w drugim dryfie. No, nareszcie. Nie jest wielka, ale blisko trzydziestki ma. Powracamy jednak na początkową miejscówke, gdzie padły te największe dwie w ostatnie dni. Głęboko jak diabli. Oczami wyobraźni widzę, a czasem nawet czuje, jak przynęta skacze po kamieniach. Nagle nie tyle branie, co zatrzymanie. Zacinam, kijek obiecująco się pochylił. Od razu wiem, że nie zaczep [urwałem z 5 jigów], ale chyba też nie wzdręga. Chodzi mocno, ale flegmatycznie. Po dłuższej chwili, po raz pierwszy ukazuje się na wodzie okazała płotka. Przepraszam – płoć. Wolałbym wzdręgę, ale to mój kolejny rekord i pobity o równe 10cm! Też pięknie.

(fot. A.K.)

Kończymy w wielkim skwarze, tym bardziej, że inne plany wzywają do domu. Nic więcej się tego dnia nie wydarzyło.

Wiecie, co? Właśnie nawijam na kołowrotek sto metrów nowiutkiej dziesiątki. Marka godna, żyłka nie pogrubiona. Te uczciwe 1,5kg powinno starczyć. Poważnie myślę o pobiciu rekordu Polski [tego z WŚ, bo tylko takie kryteria mnie przekonują]. I o ile w przypadku innych gatunków, to odległe lub bodaj nierealne marzenia, to tym razem czuję, że może się udać. Nie wiem czy w tym, czy w następnym sezonie. Jeśli tam będą. Jak się zwijaliśmy, jak na złość, na powierzchni coś mocno zachlapało. Po chwili znowu. Posłałem wirówkę, ale bez pobicia. Po chwili pojawiła się w polu widzenia wzdręga – gigant. Czy miała ponad 40cm? Naszym zdaniem – tak.

2 odpowiedzi

  1. witam w tym roku juz po tarle kilowa wzdrege zlapalem szok jaka walka cos do lina pasuje 35cm 1kg

    1. Mam wrażenie, że pomyliłeś gatunki. Jeśli jest tak, jak piszesz i odnosi się to do 2014r, to teoretycznie po tarle, to mogą być jazie [na mojej wodzie dopiero zaczynają]. Wzdręgi mają tarło w maju – czerwcu. Obie ryby w sumie dość łatwo pomylić, szczególnie jak ktoś z jaziami ma nieczęsto styczność. Zresztą sam kiedyś pomyliłem wzdręgę z płocią. Masz może zdjęcie?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *