Szukaj
Close this search box.

Długi weekend – III część

2 maja

Nie ma pomyłki. Odpuściłem po raz pierwszy święto rapy i szczupaka. Wprawdzie rozważałem, że jak by się schłodziło i było niekoniecznie słonecznie, to wsiadam w pływadło i straszę zębacze, a jak słońce by nas nie opuściło, to połażę za boleniem. Słońce pozostało, podobnie jak 30 stopni na termometrze. W połączeniu z absolutnym błękitem, zniechęciło mnie to zupełnie. Zrobiłem dobrze. Z wieści z nad wody od znajomych wynikało, że ryba nie tyle słabo żeruje, co przestała całkowicie jeść. Nawet wujek [w mojej rodzinie, to częsta „dewiacja”], który postawił na komercyjne łowisko i drobnicę, od bladego świtu do południa doczekał się kilku leszczyków wielkości dłoni… Wśród spinningistów, z którymi mam kontakt, nikt nie pochwalił się czymkolwiek – fakt, że wszyscy byli tylko nad Wisłą. Może mniejsze rzeki były hojniejsze. W nocy z pierwszego na drugiego u mnie burza i zachodni wiatr! Z wrażenia nie mogę spać. Jest przy tym ciepło i tak…wiosennie. Zaczyna padać. Duże, rzadkie krople bębnią mi do snu. Chyba polało symbolicznie, bo rankiem ani śladu wilgoci.

Tak, więc drugiego maja zameldowałem się na ulubionym wiślanym łowisku boleni. W tym roku jestem tu po raz pierwszy. Pogoda nic się nie zmieniła. Upał, upał, tyle, że w oddali krążyły już burzowe chmury i pogrzmiewało. Wiatr nie wiał tylko od ziemi do nieba i odwrotnie. Poza tym ze wszystkich innych kierunków. Na przeciwległym brzegu dwóch grunciarzy. Ostrożnie macam dno, wszak powinienem wejść prawie w środek koryta, pierwszy raz badanego po wiosennej wodzie. Niby nigdy nie było szczególnych niespodzianek, ale trzeba być czujnym. Nie wierzę w pływanie, w spodniobutach, mimo, że woda całkiem ciepła – te parę dni i nocy zrobiły swoje. Wszystko, co potrzeba mam w kamizelce, zastanawiam się tylko, czy wytrzymam bez wody, bo butelkę z racji wielkości  pozostawiłem w aucie, do którego z 500m ale po piachu i nierównościach. I trzeba wyjść z wody. Na wszelki wypadek wypiłem z pół litra ale człowiek to nie wielbłąd.

Stoję na granicy wypłycenia. Wielkie jęzory silnego nurtu napływają na mnie z dużą siłą.  Momentami zapieram się wręcz, gdy fale przybierają na mocy. Dobre tylko to, że chłodniej w nurcie po pas.

(fot.A.K.)

Rzucam na początek tarnusem. Po około 10 minutach w małej zatoczce pod brzegiem naprzeciwko widzę atak, atak bez wątpienia rapy. Wraca uczucie, które przywoływałem od sierpnia zeszłego roku. Jestem tak napięty, że chyba odleci mi głowa. Nie zaprzeczam, to z pewnością jakiś rodzaj uzależnienia i to mocnego. Piorę w ten odległy o około 60m punkt już ładnych kilkanaście minut. Cisza. Podobnie jak u facetów na brzegu. Od czasu do czasu zmieniają przynęty na swych zestawach. Zakładam siudaka. Nie chciał leniwego tarnusa, to może skusi go ostra, szybka jazda. Kolejne 10-15 minut bombardowania namierzonego obszaru i doczekałem się! Nie wiem czy ten, czy inny, bo branie było z 15m w moją stronę od punktu poprzedniego ataku, ale tak łupnął, że kij chciał mi wypaść z dłoni. Eksplozja adrenaliny i nie wiem, czego jeszcze, szczęście i wreszcie taki specyficzny rodzaj dumy. Po drugiej stronie mój ukochany gatunek ryby. Po pierwszych kotłowaniach daje się ściągać z prądem bez szczególnych oporów, lecz wiem, że jak mnie tylko minie, to poczuje z nurtem wiatr w żagle i znów da czadu, więc odkręcam lekko hamulec. I się zaczęło: co parę sekund wściekłe targnięcia, na przemian ze statycznym, ciężkim oporem, potęgowanym napierającym na rybę nurtem. Po kilku minutach wiem, że boleń ma wyraźnie więcej niż 60cm, na które go oceniłem na początku. Ściągam go z nurtem idąc krajem mielizny i 30m niżej w zastoisku pobieram z niekłamanym szacunkiem i ostrożnością. Szybka pierwsza fota – aparat na karabińczyku z linką, już w holu został odbezpieczony. Wyjmuję mu jedyny grot kotwicy z końca dolnej szczęki. Prawie się modlę jak Indianin nad zdobyczą. To pierwszy w tym roku. Na lekko zalanych kamykach ryba nawet nie szaleje. Dwa razy mierzę – 69cm. Super jak na początek sezonu. Potem mocno się wysilam, bo jestem sam i robię mu zdjęcie na dłoni. Kolejna rzecz, za którą uwielbiam rapy: z majestatem modela, mimo wielkości perfekcyjnie pozuje. Jakby wiedział, że odpłynie za parę sekund. A jest co wziąć w rękę. Jakieś 3kg. Zobaczcie zresztą sami.

(fot.A.K.)

Wchodzę z nim do płytkiej wody. Widzę jak grunciarze coś komentują. Ustawiam grubasa pod prąd. Ale świetna „kauczukowa” paszcza! Wspaniały. Już się wyrywa. Idę z nim na głęboką wodę. Trzon ogonowy grubości przegubu męskiego ramienia. Ołowiano – srebrne cudo. Puściłem go. Stał kilka sekund i jak zawrócił… Mlasnął ogonem, tak, że mi zalało okulary i czmychnął z prądem między nogami. Mam nadzieję, że jeszcze długo będzie tłukł wodę w słoneczne dni.

Końcówkę ogląda stary znajomy, z którym chyba rok się nie widziałem – Dominik z kolegą. Nie mają dobrych wieści: są od piątej rano bez brania. Mam fart albo bolenie, rzeczywiście mnie lubią. Kolejne 2 godziny mieszamy wodę w trzech. Bez cudów. Ja mam tylko sekundową podcinkę i jedno ewidentne branie – chyba mniejszej sztuki. Pech chciał, że ryba strzeliła w mój największy boleniowy wobler – 15cm. Odległość między kotwicami to 10cm. Jak capnął pomiędzy, to i wyszło na jego. Dominik z kumplem rezygnują – nie dziwię się. Sam mam dość. Machanie za rapą to nie jaziki czy kleniki. Inny sprzęt, inne tempo i inne odległości.

Bardzo długi rzut, taki z 80m. Jakby mu na głowę spadło. Natychmiast atak! Z tym, że już po paru sekundach wiem, ze to nie rapa. Ryba spływa z 10m w moją stronę, po czym jakby nic staje i tak pierze ogonem po lince, że zapieram kij o brzuch. Sum. Powiem krótko, bo pewnie bym stworzył kolejne dwie strony jakbym go wyjął. Niestety nie. Przetyrana w Atlantyku plecionka, o wytrzymałości 9kg dała rady, natomiast puściła kotwica. Jeden grot ryba zupełnie rozprostowała, po około 20-25 minutach, jak czułem, że sum powolutku się „gotuje” i oczami wyobraźni już ustawiałem się na zalanej płyciźnie, klepiąc go po płaskiej łepetynie i dzwoniąc po znajomego [mieszka stąd 3km], by się stawił i mnie sfotografował. Nie tym razem. Ostatnie miejsce gdzie znalazłem typowy dla suma śluz na plecionce, było 160cm powyżej woblera. Powiem szczerze, jakoś nie czułem rozczarowania, a to wyłącznie za sprawą bolka, dla którego tu się dziś pojawiłem. Potem Paweł rzeczywiście dojechał, lecz do 19.00 nic nie wzięło, a mizernych ataków rap naliczyliśmy może 5. Goście na brzegu wyjęli jednego około 35cm leszcza lub krąpia. Umordowany, szczęśliwy zasypiałem po szybkim prysznicu słysząc ten jedyny w swoim rodzaju szum wody…

3 maja

Kurcze, monotonnie się robi. Lampa, upał i te trzydzieści stopni. Odpuściłem z kumplem ponton i Wisłę. Może dobrze. Od południa znów chmury i przechodzące większe burze. O 16.00 była kolejna i nawet polało. Faktem jest, że wszystko poszło w ziemię. Postanawiam zaliczyć odcinek nr 3 na pstrągach. Jest dość chmurno i nie widać za dobrze, ale rzut oka na wodę po drodze, trochę mnie niepokoi. Spodziewałbym się ewentualnie wody brązowej, lecz bywałem tutaj po większych deszczach, a rzeczka nadal była zdatna pod spinning. A teraz jakaś taka matowa. Niewiele jednak zobaczyłem prowadząc auto.

Parkuję, wysiadam… i  aż mnie cofnęło. Coś śmierdzi jak diabli. Założyłem wodery, 100m i jestem nad brzegiem czegoś, co niesie atramentową ciecz, cuchnąca jak sto nieszczęść! Przejrzystość 0,00. Wręcz gęsta! Nawet nie rozłożyłem wędki. Nie wiem, co się stało. Mało realne, że to woda z ulic, aż tak zafarbowała rzeczkę – faktycznie przy większych opadach kilka burzowników niesie taką granatową „wodę” i rzeka taka jest, nim przybierze brązowy kolor. Czas pokaże. Mam nadzieję, że nikt sprytny, nie spuścił jakiegoś syfu, licząc, że opady, które okazały się w sumie nikłe, zamaskują proceder.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *