Szukaj
Close this search box.

Podsumowanie sezonu 2011 – część pierwsza

Sezon się zakończył. Ponieważ z zasady nie łowię w styczniu – głównie po to, by samemu sobie i otoczeniu udowodnić, że nie zwariowałem do reszty, to ani bliscy ani ja sam już nie wierzę w taką manifestację. Nie mniej z początkiem roku mogę pozwolić sobie na małe podsumowania. Poniżej skrótowe sprawozdanie, jaki ten sezon był w moim przypadku. Przedstawię tekst w czterech odsłonach, kwartał po kwartale. Niektóre fragmenty niewątpliwie znajdą swoje rozwinięcie w przyszłości.

Pierwsze trzy miesiące.

Końcówka stycznia 2011 była odstępstwem od zasady, że w styczniu nie spinninguję, ponieważ po 20-ym miałem okazję zobaczyć na własne oczy Cejlon – no w każdym razie jego część. Wyspa jest mała, ale na tyle zróżnicowana, że w moim odczuciu, by poznać jej poszczególne rejony „przyrodnicze” od strony wędkarskiej, potrzeba przynajmniej 2 intensywnie spędzonych miesięcy. Ja miałem 15 czy 16 dni. Ponieważ w zasięgu krótkich spacerów miałem dużą rzekę [w zależności od miejsca, które chciałem odwiedzić marsz trwał od 2 do 20 minut], oraz morze, od którego dzieliło mnie około 200m a do dobrej miejscówki 1,5km, skoncentrowałem się na tych dwóch najbliższych wodach.

(fot.:A.K.)
(fot.:A.K.)

W okolicy było jeszcze kilka rzek, których na Sri Lance jest bardzo dużo – w tym część naprawdę bardzo zasobna w wodę mimo raczej krótkiego biegu. Niestety kraj ten ma też minusy charakterystyczne dla wszystkich mało cywilizowanych regionów strefy tropikalnej. Były dwa główne problemy:

– krokodyle różańcowe – te największe gady przypływają tu aż z Australii i melinują się najczęściej w tych bardziej odosobnionych miejscach, co roku wg oficjalnych statystyk, powodując kilkanaście wypadków śmiertelnych [szczerze – ten powód traktowałem powściągliwie]

– drugiego, jakim były jadowite węże wolałem nie lekceważyć [wszelkiej „gadziny” z nogami i bez w wielkości od kilku cm do paru metrów, w tym blisko 2m waranów jest wszędzie naprawdę bardzo, bardzo dużo – wystarczy by było trochę zieleni, a tej jest mnóstwo]

(fot.:A.K.)
(fot.:A.K.)

Od razu powiem, by potem nie rozczarować – nie złowiłem ani jednej dużej ryby, mimo, że miałem na kiju takich ze cztery w morzu i dwie w rzece. Powód był jeden: w najśmielszych myślach nie sądziłem, że łowiąc wyłącznie z brzegu, będę miał do czynienia z tak wymagającymi rybami i w związku z tym zabrałem ze sobą za słaby sprzęt. Miałem czteroczęściowy travel do 40g oraz teleskop 25g wyrzutu. Problemem okazała się zarówno siła jak i głęboki „połyk” – drapieżniki, które skusiły się na moje przynęty bez problemu łykało 10cm przynętę wraz z 30cm przyponami stalowymi i najzwyczajniej odgryzały żyłkę powyżej stalki… Nie mniej udawało mi się wyjmować karanksy [ang. jackfish] z ich największego gatunku z tym, że moje ryby miały nie co ponad 50cm czyli z perspektywy ich maksymalnego wzrostu, była to więc rybia podstawówka.

(fot.:A.K.)

Mimo to, w pierwszym odjeździe taka ryba bez kłopotów wyciągała z 20-30m żyłki 0,28mm, przy zakręconym na jakieś 80% hamulcu kołowrotka – nie było szans ich utrzymać. Nie dając im tej możliwości, doprowadziłbym z pewnością do zerwania linki. Kolejną miłą zdobyczą, aczkolwiek dużo słabszą był rodzaj lokalnego cefala – bardzo masywnego, który miejscowi nazywali „khalia”. Ryby te pływały w sporych stadach i z natury nastawione są, jakbyśmy to powiedzieli na spokojny rodzaj żeru, ale okazało się, że dość nieudolnie, tyle, że z pasją atakowały małe [6cm] woblery.

(fot.:A.K.)

Dość późno się w tym połapałem, ale sporo osobników tego rodzaju złowiłem. Khalie miały średnio 30-35cm, choć trafiały się takie powyżej 40cm. Absolutnym hitem wyprawy okazały się elopsy, mające kilka nazw wśród Anglosasów [m. in. springer], a Syngalezi zwali je gudeami. Nawet nie wiedziałem, że będę miał z nimi do czynienia. Brały zarówno w ujściach rzek jak i w morzu.

(fot.:A.K.)

Są to ryby z gatunku tych, w których spinningista zakochuje się po uszy. Łowi się je w typowym boleniowym stylu. Po zacięciu ryba dosłownie fruwa. Skacze na około 1,5m w górę robiąc serię 3-5 skoków jeden za drugim. Nie ma w tym cienia przesady. To jedna z najbardziej cenionych przez australijskich muszkarzy morska ryba.

(fot.:A.K.)

Największa, jaką złowiłem miała 65cm i ważyła około 2-2,5kg. Wyjeżdżając z Cejlonu odczuwałem autentyczny smutek. Podobało mi się tu totalnie wszystko, może poza biedą, która jest wszechobecna. Na szczęście nie jest to jednak nędza jak w Indiach. Żałuję, że do tej pory nie wynaleziono czegoś w rodzaju magnetofonu zapachów. To, co tamtejsza, wyuzdana wręcz zieleń rozpylała w dosłownie mokrym, trzydziestostopniowym powietrzu jest nie do oddania słowami…

Wracając do kraju na szczęście nie przeżyłem jakiegoś mega szoku termicznego, gdyż u nas na południu temperatury wynosiły około zera i jak pokazywał krajobraz, miała miejsce odwilż. W połowie lutego, nawet jak jest mroźno, muszę się przywitać z pstrągami. Mam je, jakie mam – niewielkie, ale za to sporo. Pierwsza wyprawa to temperatura rzędu kilku kresek nad zerem i siąpiący deszcz. Miałem w lekko trąconej wodzie trzy brania i wyjąłem trzy potoczki – największy 29cm. Do końca lutego ryby brały świetnie, trafiały się osobniki nawet powyżej 35cm, co na tej wodzie dla mnie jest porównywalne ze złowieniem bolenia pod 7 dych. Serio. No i, co mnie cieszyło, poza śladami zwierząt nie było pozostałości świadczących o obecności ludzi.

(fot.:A.K.)

Niestety raj trwał krótko. Z marcem pojawiło się nad wodą, jak pokazał czas, 5-ciu przyjezdnych z sąsiedniego okręgu. Ewidentnie pasjonaci, bo robili spory kawałek drogi nad taki siurnik. W rozmowie jeden z nich zapewniał mnie, że zabierają tylko … miarowe ryby, [co i tak jest skandalem na takiej rzeczce], ale takie ich prawo. Ponura rzeczywistość pokazała jak kilku sprawnych wędkarzy potrafi wyczyścić odcinek małej rzeczki w 2-3 tygodnie. Niestety, moje obawy, co do ich wcześniejszej deklaracji [zabieranie tylko miarowych], potwierdził fakt, że jakby znikły wszystkie kropki 28-29cm… Pod koniec marca zrobiło się jeszcze bardziej kiszkowato. Otóż okręg postanowił się wykazać i dokonał zarybienia. Rybki, które wpuszczono miały około 15-17cm. Natychmiast w rejonie lokalnej oczyszczalni pojawili się amatorzy łatwego łupu, głównie niektórzy pracownicy owego przybytku, którzy w godzinach pracy urozmaicali sobie monotonię dnia, krótką nasiadówką z robalem. Raz pogoniłem dwóch kolesi, łowiących na filety chyba z … płotek. Wokół walało się tyle opakowań po dendrobenach, jak na terenie komercyjnego stawu, wokół którego się nie sprząta. Zarybienie jednak naprawdę złe skutki przyniosło pod koniec lata…

(fot.:A.K.)

Otuchą napawało, że już pod koniec marca latało trochę owadów, w przeciwieństwie, do 2010r, kiedy długa i mroźna zima spowodowała, że w moich stronach jakieś owadzie, skrzydlate życie na większą skalę, pojawiło się dopiero w połowie kwietnia. Cieszyło mnie to, bo specyfiką rzeczki jest, że masowy wysyp robactwa powoduje, iż pstrągi przestawiają się zupełnie na taki pokarm i nieliczni śmiałkowie zapuszczający się w otchłań ostów i pokrzyw, łowiąc konwencjonalnie, szybko się zniechęcają znikomą ilością kontaktów. Muszkarza zaś nie spotkałem tu nigdy. Ja pozostając przy spinningu korzystam z wynalazku zwanego mikrojigiem i jest super.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *